niedziela, 17 października 2010


Paradoks życia
Part 2


Codziennie nadajemy swojemu życiu sens marząc, planując i dążąc do celów. W praktyce masowo wstajemy do pracy, pijemy kawę, spędzamy godziny w korkach, użerając się z firmowymi mailami i czekając na moment powrotu do domu, gdzie gotujemy obiad, kąpiemy się i idziemy spać, nie mając wielkich szans na  zmianę monotonii dnia codziennego. Ta bezsensowna gonitwa nadaje życiu sens. Odwieczna zabawa z marchewką na kiju, bo żeby być, trzeba mieć, a żeby mieć, trzeba każdego dnia brać udział w tym cyrku.  

Czy więc łatwiej w życiu ma ktoś kto nie ma nic, czy ten, który ma wiele do stracenia? Czy lepiej każdego dnia biegać do pracy i zabiegać o lepszą przyszłość, czy lepiej na ławeczce z piwem w ręku spokojnie chłonąć odgłosy pędzącego za marzeniami miasta? Czy lepiej zarobić miliony i samemu zadbać o swoją przyszłość czy lepiej z plecakiem na plecach nie wiedzieć gdzie spędzi się następną noc szukając w ludziach życzliwości? Czy lepiej kochać i zostać zranionym, czy nie kochać wcale chroniąc się przed bólem i rozczarowaniem pod pancerzem obojętności? 

Czasem myślę, że może lepiej odpuścić, wsiąść do pociągu i obudzić się pod gołym niebem nie wiadomo gdzie, nie myśląc ani o tym, co było ani o tym, co być musi. To się chyba nazywa ucieczką? Ciekawa jestem, co mogłoby wyniknąć, jak daleko mogłabym się posunąć... W filmach takie historie zawsze mają hollywoodzki happy end, ale życie raczej nie przejmuje się pisanymi przez nas scenariuszami i ma gdzieś nasze pobożne życzenia. 

Czy jednak plecak wypchany marzeniami i spontanicznymi chwilami zapełniłby szczęściem całe moje życie? Czy nie zatęskniłabym za poranną korpokawą i rachunkami do zapłacenia? 
Które z kolei spojrzenie w rozgwieżdżone niebo przestałoby cieszyć i karmić swoją zmysłowością?
Który z kolei poranek na skraju świata przestałby być tym wyjątkowym?
Który wreszcie dzień bez odgórnego planu straciłby sens?
Czy warto wierzyć w miłość aż do śmierci czy lepiej cieszyć się chwilą nie myśląc o tym, że nic nie trwa wiecznie. Nawet jeśli wiadomo już teraz, że koniec jest bliski?
W swoich wyborach często widzę tą samą prawidłowość, z jaką ćma leci do płomienia świecy... 
  




6 komentarzy:

  1. Wzruszyłem się... Trafiasz sedno z pytaniami. Szkoda, że nadal brak odpowiedzi... :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Niektóre odpowiedzi są w nas samych. Tylko nie zawsze je słyszymy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Na inne może z czasem udaje się znaleźć odpowiedź? Mam taką nadzieję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tymi happyendami to chyba jest tak, ze nie do konca wierzymy, ze moga sie one przytrafic wlasnie nam. Albo nie jestesmy przekonani, ze tego chcemy tak na 200%, na tyle, zeby zaryzykowac bezpiecznym zyciem, praca, pewnoscia, ze bedzie co i za co jutro wlozyc do garnka. A tak naprawde zycie pokazuje, ze takie scenariusze sa mozliwe, ze wystarczy tylko chciec i troche sie w tym chceniu uprzec... (tu link do mojego ulubionego bloga, z gatunku: http://hoparoundtheglobe.com/ i jakby bylo malo to moge jeszcze pare podeslac w ramach propagandy happy endow :D).

    OdpowiedzUsuń
  4. Meg, podsyłaj! :) ja też podczytuję taki jeden http://chatamagoda.blogspot.com/ - da się! Tylko jednak łatwo zapuścić korzenie i wpaść w pułapkę schematów pozornie ułożonego życia.
    Jak się zastanowię nad tym, to chyba jeśli ktoś naprawdę chce takiej zmiany i gdzieś wewnętrznie czuje, że to jest właściwe rozwiązanie, to nie ma wątpliwości i nie szuka wymówek, które nie pozwalają mu ruszyć w drogę...

    OdpowiedzUsuń
  5. czytam... wzruszam sie... i znowu czytam - jak bym czytała własne serce...(R)

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo mi miło... bo chyba wszyscy gdzieś tam w środku podobni jesteśmy do siebie. Różnią nas maski, które ubieramy?

    OdpowiedzUsuń