środa, 29 września 2010

Egzystencjalne dylematy.



Zobaczyłam ten rysunek i sprawił on, że kąciki moich ust nieśmiało ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. A trzeba zaznaczyć, że dzień dzisiaj mam paskudny, nie tylko z powodu tego mokrego na zewnątrz, które zmoczyło mnie bardzo i połamało parasol.
W każdym bądź razie uśmiechnęłam się, standardowo wkleiłam na fejsbuka - niech zbierze kilka lajków, ludzie to lubią. No i niby po sprawie, ale chwilę później tknęła mnie taka natrętna myśl, że TO JEDNAK NIE TAK! Ja jestem szczupła, nie mam cellulitisu (przysięgam!) a chciałabym być milionerką!
No to jak to z tym wszystkim?
Pomyślałam, przeanalizowałam i wywnioskowałam, że jednak jedynym słusznym wyborem z całej tej historyjki obrazkowej jest BYCIE MILIONERKĄ! 
Dlaczego - zapytacie? Pieniądze wszak szczęścia nie dają.
No może i nie dają, ale jak to mówiła Marilyn Monroe, zakupy już tak! I jest w tym stwierdzeniu potwornie dużo bolesnej prawdy. Trzeba się z nią zmierzyć.
Załóżmy więc, że punktem wyjścia jest bycie milionerką. Dzięki temu możemy być wszystkim powyższym, ponieważ:
- osobisty trener zajmie się naszą tuszą. Spa, sauna, masaże i te bajery - sky is the limit. Trochę potu i lalka Barbie gotowa,
- jeśli same nie umiemy być eleganckie, to z pewnością jakiś stylista w okolicy się znajdzie. Savoir vivre też da się wykuć na pamięć,
- dobry chirurg plastyk załatwi bycie młodą i piękną, metryczkę się schowa bądź zgubi,
- bycie milionerką jest już sukcesem samym w sobie, więc też ten punkt mamy odhaczony. Ostatecznie możemy sobie jakiś tam sukces wykreować. Jeśli nie mamy pomysłu, to pewnie ktoś z naszego sztabu nam pomoże, ponieważ: są pieniądze - musi być sztab. Ja wiem, że osobista linia kosmetyków czy kolekcja ciuchów sygnowana własnymi inicjałami to stres, nieprzespane noce i godziny ciężkiej, wytężonej pracy naszych pracowników. Ale jak już milionerka zaakceptuje efekt końcowy, to sukces gotowy! No i fajnie mieć coś takiego, więc koniec końców można się poświęcić, 
- sława przyjdzie sama, o nią się nie trzeba martwić - sława karmi się pieniędzmi. Ciężko jest raczej w drugą stronę: być bogatym i nie być sławnym,
- szczęście to pojęcie względne. Biedny też może być szczęśliwy, więc teoretycznie milionerowi powinno pójść z górki,
- tak samo z tym księciem na białym rumaku. Gdyby bez pieniędzy było o niego tak trudno, to mielibyśmy dzisiaj wielu błędnych rycerzy i śpiących królewien, a tak to każdy ma takiego królewicza na jakiego sobie zasłużył - milioner ma tego w droższym samochodzie, garniturze i apartamencie - bajka!
Ostatecznie milionerka może sobie jakiegoś kupić. Nieetyczne to, ja wiem, ale teoretycznie może.
- z cellulitisem to już sprawa niemal banalna! Jest trener, jest spa, jest super krem ma pupę (inny rano, inny wieczorem i inny w południe) wnikający w pory i rozbijający z siłą wulkanu zwały tłuszczowe tłuszczowe...

...tak więc inaczej być nie chce, najlepiej jest być milionerką. 

Ale jak to zrobić?
Nie zostawię Was Kochane z takim dylematem! Nie po to straszę, że jest ciężko, że jednak trzeba mieć te miliony, żebym nie umiała ukoić skołatanych nerwów.

Oto know how:
1. Najłatwiej być z zawodu córką, najlepiej córką tatusia - tego bogatego tatusia - wiadomo, że takie mają najfajniej i na wszystko.
2. Jeżeli to się z jakiś powodów nie uda (wiadomo, że winny jest ojciec - jak zawsze) jest jeszcze szansa na bogatego męża, ewentualnie sponsora. 
Mąż najlepiej, jakby był zakochany. W przeciwnym razie różnie może być. Zawsze trzeba pamiętać o tym, że mąż to tylko mąż i zabezpieczać tyły. Zaczyna się od intratnie podpisanej intercyzy. Dobrze od razu wynegocjować atrakcyjne wynagrodzenie za każdy rok małżeństwa i kolejne dzieci - tak na wypadek rozwodu. Ale na tyle nieintratnie, żeby w przypadku skrajnie okropnego pożycia małżeńskiego, mąż chciał się rozwieść nie zostając z pustym kontem,
Sponsor to wersja dla kobiet lubiących ryzyko i poświęcenie (zabronione są: fochy, ból głowy, ogólna niechęć i maruderstwo) - żyje się z dnia na dzień i trzeba zadowalać sponsora, żeby sponsorem nadal chciał być. Wiadomo, nie ma obrączek, jest jakaś tam żona, co go nie rozumie, chętnych na miejsce sponsorowanej jest wiele, więc trzeba korzystać od razu, zdecydowanie, myśląc o przyszłości. Swojej własnej, nie tej, co jej nie będzie, ze sponsorem.
3. Można być oszustem i się dorobić. Ryzykowne, trzeba mieć twarde nerwy kombinatora albo być z rodzaju tych, którzy za dużo nie myślą. Wbrew pozorom oni często mają szczęście, a w zasadzie - nie mają nic do stracenia. Z obserwacji mogę powiedzieć, że tym szaleństwie jest metoda.
4. Można też dojść ciężką pracą. Najlepiej już od przedszkola. Zaczyna się od godzin spędzonych na różnych kursach zamiast na trzepaku (moja osobista trauma z dzieciństwa) i mówionych po angielsku wierszyków w przedstawieniu z okazji Dnia Matki. Później już tylko trzeba zaliczyć wyścig szczurów, a krwawo zdobyta, dobrze płatna posada kogoś z Zarządu już czeka. Proste. 

Go 4 it, Girl! :)


Ps. Jeśli po publikacji tego wpisu nagle przybędzie nam kilka nowych kobiecych nazwisk na liście milionerów, poczytam to sobie za swój prywatny, osobisty sukces. Następnie zmienię branżę, zajmę się doradztwem i za każdą taką usługę będę wystawiała czek na miliony. Uczciwie uprzedzam, że tak zrobię!

:)

wtorek, 28 września 2010

Być jak pin up girls!


Gdybym miała wybrać ideał kobiety, to właśnie tak by on wyglądał. Mimo, że nie jestem znawczynią lat 40tych i 50tych, to odkąd pamiętam, rysunki pin up girls robiły na mnie olbrzymie wrażenie. 
Moim zdaniem to esencja kobiecości, połączenie piękna, dyskrecji, elegancji i sporej dawki seksapilu.
Pin up girl musiała być pewna siebie i świadoma swojego ciała. Umiała swobodnie bawić się swoim wizerunkiem w sposób kokieteryjny i nienachalny. A gra polegała na niedopowiedzeniu
Rysunki pin up girls zawierały wszystkie detale, które tak bardzo kojarzą się mężczyznom z pożądaniem: podwiązki, krótkie spódniczki, pasy do pończoch, bielizna podkreślająca kobiece kształty i wcięcie w talii... Pokazywały charakterystyczne dla sfery erotycznej wabiki, nęcąc i kusząc, pozostawiając jednak resztę męskiej wyobraźni. 



Współczesne kobiety powinny czerpać z tej tematyki wiedzę do swojego codziennego użytku. W zabieganiu, zmęczeniu, jesiennej szarudze - to powinno inspirować! Zarówno kobiety będące w związkach, jak i singielki. 
To, że kobiety chcą wyglądać atrakcyjne dla swojego mężczyzny jest oczywiste. A jeśli kobieta uświadamia sobie, że nie ma już takiej potrzeby, bądź wcale nie miała - wtedy, moim zdaniem, jest problem. Albo z kobietą i jej postrzeganiem siebie samej. Albo z facetem. Bo jeśli ludziom zależy na sobie nawzajem, wtedy chcą być dla siebie atrakcyjni i chcą wzbudzać u siebie pożądanie. Nawet, jeśli jego jakość czy intensywność zmienia się na przestrzeni lat.
A singielki? No więc nic tak pozytywnie nie działa na samopoczucie jak dobry ciuch! A piękna bielizna 'pod spodem' jest jak droga biżuteria - nikt nie wie, ile dokładnie kosztowała, ale sama świadomość, że wydało się na nią chociażby i majątek, powoduje intensywniejsze błyszczenie oczu.



O bieliźnie dopasowanej do sylwetki - estetycznej, kuszącej, podkreślającej to, co podkreślone zostać powinno - nie wolno nigdy zapomnieć! Bez względu na wiek, zawód, porę roku czy stopień rozkładu emocjonalnego z powodów ważnych. 
I nieważne, że jej nie widać! Właśnie, że widać! Czasem dyskretnie wysunie się zaledwie skrawek koronki czy ramiączka - wystarczy!  
I co z tego, że się idzie tylko do lekarza. Lekarz też człowiek, niech ma trochę przyjemności z pracy!


Poziom endorfin w organizmie wzrasta po założeniu nowej bielizny do poziomu porównywalnego z tym, jaki zostaje osiągnięty po opuszczeniu gabinetu przemiłej psychoterapeutki, która nareszcie pomogła stwierdzić, że to życie wcale nie jest takie złe*.

Więc?
Więc może zakup seksownych majteczek i bardotki - do kompletu - nie wychodzi taniej niż godzina spotkania z Freudem lub jednym z jego kolegów, ale koniec końców jest wielokrotnego użytku.
  
Kobieta powinna dbać o swoją kobiecość. W tym całym codziennym zabieganiu, nie może zaniedbywać tej sfery swojego życia. W tym, jak kobieta traktuje swoją kobiecość odbija się to, jak traktuje samą siebie...
Należy więc pamiętać, że - banalnie - piękna bielizna wpływa bezpośrednio na nasze samopoczucie, przyjemnie otula nasze ciało, słodko nęci nasze zmysły. Po co więc wydawać majątek na terapie czy kolejny dzień pielęgnować w sobie chandrę, skoro za oknem pogoda, która i tak przyprawia o myśli samobójcze? Rozpieszczajmy się, drogie Panie :) 




I wcale po 50tce pin up nie musi tak wyglądać! ;)




* moje twierdzenie nie poparte jest żadnymi badaniami. Tak mi się, z własnego i cudzego doświadczenia, wydaje.

poniedziałek, 27 września 2010

Moja jesienna Warszawa.

Zdjęcia nieprofesjonalne, pod ręką był tylko telefon, a i fotograf - profesjonalista ze mnie żaden. Czasem jednak zwykły spacer składa się z takich obrazów, które przykuwają uwagę. Nie wiem, czy udało mi się uchwycić w kadrze, że tak się wyrażę, te ulotne wrażenia. Mam nadzieję jednak, że dzięki tym zdjęciom podzielę się z Wami moją Warszawą. 

Tak patrzyła tymi swoimi niebieskimi oczami...
ul. Chmielna

Pret-a-porter. Moi dziadkowie mają taki, tylko srebrny i bez wstążeczek ;)
ul. Chmielna

Kaski zwariowane. Piaggio.
ul. Szpitalna

Pączek. Oczywiście na Chmielnej.

Pegazy. Do wyboru - do koloru. Ja wybrałam różowego - a co! ;)

Po Krakowsku. Stare miasto.

Stare i nowe obok siebie. Taka jest właśnie Warszawa..
Kamienne schodki, Stare Miasto.

Kamieniczki jak z ilustracji do bajki braci Grimm.
Nawet, gdy nie mieszkałam jeszcze w Warszawie, zawsze robiły na mnie wrażenie. Kiedyś, z Panem Niebieskookim po kryjomu dostaliśmy się na samą górę jednej z takich kamieniczek. Było magicznie.
Rynek, Stare Miasto.

Jeden z wielu klimatycznych zakamarków.
Gdzieś na Starym Mieście. 

Pijalnia czekolady Wedel. W tle szlak imprezowy.
ul. Szpitalna

Zachód słońca na Chmielnej. Z perspektywy Muzy.





Naturalność.

Czasem, przeglądając kobiece artykuły i publikacje, zastanawiam się na tym, co to znaczy być kobietą? W moim odczuciu to być zlepkiem atrybutów, które, w zależności o ich jakości, definiują konkretną kobietę. Przypuśćmy, że mija nas Pani o włosach koloru blond, dużym dekolcie, wysokich szpilkach i napompowanych ustach. Automatycznie postrzegamy taką osobę przez pryzmat zakodowanych w głowie stereotypów. Obraz, jaki przytoczyłam, jest bardzo skrajny, ale na przejaskrawionych przykładach najłatwiej jest opowiadać historie. 
Te kobiece atrybuty, jak je nazwałam, to elementy układanki, szczegóły, które tworzą i definiują całą postać. Biust, kolor i długość włosów, tipsy bądź ich brak, botoks w różnych częściach ciała, a także sposób ubierania się: wyzywający, seksowny, bazarowy czy elegancki - to zakodowany przekaz, wysyłany z jednej strony przez osobę obserwowaną, ale też odczytywany przez obserwatora. Kwestia inteligencji, sposobu bycia jest oczywiście bardzo ważna, jednak dopiero na kolejnych etapach znajomości. Na samym początku chodzi jednak poprostu o zwrócenie uwagi. I tak czasami wartościowe kobiety, wydają się być 'poza zasięgiem' dla faceta, bądź też, zostają przez nich niezauważone. Z drugiej strony starszą siostrą lalki Barbie pewnie nie zainteresuje się mężczyzna z niezłym poziomem IQ, ponieważ czasem jednak porozmawiać ze sobą trzeba. Wszystko zależy, czego się chce od życia. Jest podaż, jest popyt, trzeba tylko się odpowiednio zareklamować i dopasować komunikację do targetu.

Te sygnały ściągnięte są żywcem ze świata zwierzą - patrząc na etykiety, jakimi opisuje się kobieta, zwraca uwagę konkretnych osobników, którzy mogą być nią potencjalnie zainteresowani.
Prosta teoria, wręcz banalna, tak banalna, że jej opisywanie naukowymi słowami trąci przerostem formy nad treścią. Więc, żeby nie było tak łatwo, wszystko komplikuje moda. Nakręcana przez media, społeczeństwo, a także same kobiety. Wiadomo bowiem, że duży biust i mocny makijaż na wysokich szpilkach przyciągnie uwagę znacznie większej ilości mężczyzn, niż porcelanowa cera ukryta pod dyskretnym oprawkami okularów. Faceci to wzrokowcy, a kobiety czasem idą na ilość, nie na jakość. 
Tutaj oczywiście w grę wchodzi psychologia, bo dziewczyny bez tatusiów mają swoje dylematy, z którymi muszą się zmagać. Te z tatusiami, którzy nie za bardzo się odnaleźli w roli tatusia, również łatwo nie mają. I nie raz przez całe życie, uczą się na własnych błędach, definiują siebie od nowa wciąż poszukując tej odpowiedniej końcowej formy. 
A ponieważ świat jest teraz taki, jaki jest, więc zdecydowana większość moich koleżanek zalicza się do którejś z tych dwóch powyższych grup. I każda w zasadzie miała za sobą etap za dużych dekoltów, za krótkich spódnic czy niewygodnych szpilek noszonych całą srogą zimę - bo to zwracało uwagę męskiej części społeczeństwa, a właśnie o tą uwagę i związany z nią wzrost wartości kobiety właśnie chodzi. 
I tak koło się zamyka - zainteresowanie mężczyzn jest sygnałem dla kobiety, że jest wartościowa, pożądana i wypada lepiej od konkurencji. A skoro większość mężczyzn zwraca największą uwagę na przejaskrawione atrybuty kobiety, to niejako podkręca to kobiety do powiększania piersi, botoksowania ust czy nakładania tapety na twarz krzycząc całym swoim ciałem 'tutaj jestem!'. 
Świat tak jest skonstruowany, że o ile jeden z łóżka plastikowej Barbie nie wyrzuci, to drugi - nie chce budzić się w pościeli pobrudzonej tymże makijażem i chce mieć o czym z tą kobietą, przy śniadaniu i nie tylko, porozmawiać. 

I tak dochodzimy do naturalności.

Naturalność to, moim zdaniem, najbardziej przewrotny wynalazek społeczeństwa. Nasze oczy, tak bardzo przyzwyczajone do Photoshopa i idealnych modelek z kolorowych magazynów, akceptują szczególnie tą przerysowaną naturalność- tą nienaturalną naturalność. Trzeba się natrudzić, żeby ją osiągnąć, ona nie jest sama z siebie. 
W sieci czy czasopismach dla  Pań nagłówki krzyczą: 'jak zrobić naturalny makijaż', 'jak być naturalną', że 'mężczyźni lubią naturalność' i że 'naturalność jest bardzo seksi'! 
Teoretycznie te dwa wyrazy 'naturalny' i 'makijaż' powinny się wzajemnie wykluczać, ale tak nie jest! Naturalność we współczesnym świecie, jest tak sztuczna, jak tylko może być! Poprostu do farbowania włosów używa się tylko niektórych odcieni, ubrania powinny mieć odpowiedni krój i fason, a makijaż... no cóż, jego zrobienie zajmuje prawie tyle samo czasu co wieczorowej tapety na imprezę do remizy. Nie wiem, czy nawet nie wymaga większej precyzji.

Naturalność jest iluzją, jest sztuczna i udawana! 

Stworzyliśmy definicję naturalnej kobiety, jako jednego z kilku możliwych sposobów prezentowania siebie, i ta sztuczna, wymyślona rzeczywistość zaczęła obowiązywać. I teraz, chcąc być naturalną, trzeba wiedzieć jak (!) i znać sposoby autoprezentowania się.
Pewnie niektórzy zapytają, po co makijaż kobiecie, która chce być naturalna? Jest tylko jedna odpowiedź: bo tak to sobie wymyśliliśmy! Bo kobieta bez makijażu w pracy, w biurze czy na randce to kobieta zaniedbana, która nie zna obowiązujących reguł bycia kobietą w przestrzeni publicznej. Bo bez makijażu naturalna kobieta pojawi się na plaży czy na basenie, ale schodząc z plaży ubiera się znów w swoją naturalność.


niedziela, 26 września 2010

Głaszcz!

Skradłam komuś ten rysunek. Nie pamiętam komu, więc nie podam źródła.
Ale wklejam, bo tak mi pasuje pod ten niedzielny wieczorny nastrój. 
Kota z rysunku nie mam, za to moje dwa psy głaskanie uwielbiają. Trochę to naughty, ale jest po 22, więc chyba mogę się przyznać, że ja też.

I znów kolejny postulat: głaszczmy się! Głaszczmy się często, głaszczmy się dużo, głaszczmy się, gdzie się da!
Bo życie jest krótkie.




Faceci się obrażają!

Pozostaję nadal w męskiej tematyce. Nic kontrowersyjnego nie dzieje się w polityce (albo kontrowersje w polityce tak już spowszedniały, że stały się obowiązującą normą? - tak czy siak, nie ma o czym pisać), ani Plotek ani Pudel nie zaszczyciły mnie żadnym szokujący njusem, wszyscy (na szczęście i odpukać!) zdrowi, więc tak mi przyszło do głowy, żeby kilka słów o obrażalstwie napisać. O męskim obrażalstwie. 
Zawsze wydawało mi się, że to kobiety przodują w tego typu zachowaniach, ale doświadczenia i obserwacje, jakie prowadzę od jakiegoś czasu, skłaniają mnie do wysnucia wniosku, że faceci obrażają się co chwilę. Nie, przepraszam, to nie obrażanie, oni się dąsają
Polega to na tym, że gdy sprawy nie idą po myśli faceta, on chowa się do swojej jaskini odwracając się na pięcie. Dla niepoznaki, przewrotnie i przebiegle, dodaje zwrot: 'rób jak chcesz', 'no skoro tak uważasz' czy   poprostu krótkie 'ok'. Powstaje clutter, typowy szum komunikacyjny.
Ponieważ 5letnie studia psychologiczne zrobiły ze mnie jednocześnie Freuda, Skinnera i Pawłowa - każdego po trochę - to nie poddaję się tak łatwo. Więc pytam, drążę, chcę wyjaśnić. I, drogie Panie, to jest najlepsza metoda, ponieważ wtedy wychodzi, że jestem przewrażliwiona, że źle to odebrałam i że tak naprawdę wszystko jest ok. I naprawdę jest ok! Bo facet szybko niweluje swój wewnętrzny konflikt poznawczy i skoro mówi, że jest ok, to zaczyna wierzyć, myśleć i czuć, że jest ok. Strasznie prosta ta konstrukcja, ale akurat w prostocie upatruję jej fenomenu. Jak już wcześniej bowiem pisałam, kobiety rozkminiają, rozkminiają, rozkminiają, a w między czasie czy nawet w trakcie rozkminiania męczą siebie i, niejednokrotnie, swoje otoczenie pytaniami, wątpliwościami i zmiennymi dylematami. Horror! Zdecydowanie wolę tą męską prostotę. 

Sprawy komplikują się, gdy mężczyzna naprawdę chce pogadać. Wtedy nie mówimy już o żadnych fochach, żadnych dąsach, wtedy sprawa jest śmiertelnie poważna. Przypadki takie do częstych nie należą, ale zdarzają się. Znam takie z opowieści, znam z własnego życia. Nie ma nic bardziej kruchego niż odsłonięte uczucia mężczyzny, dlatego sytuacje takie wymagają szczególnej delikatności i wrażliwości. Bez względu na to, kim dla nas ów facet jest. 

I ważna porada: nie pijmy nigdy niczego, co zawiera więcej procentów niż herbata (również przy zaproszeniu na kawę sugerowałabym daleko idącą ostrożność) z facetem, który musi pogadać. A już szczególnie wystrzegajmy się smutnego faceta, który musi pogadać. Jeśli wdamy się z nim w gierkę polegającą na zapijaniu smutków, prawdopodobieństwo porannego kaca, nie tylko poalkoholowego, ale szczególnie moralnego, jest bliskie maksimum! 
I również, jeśli nie chcemy skończyć w taki sposób, ale będąc osobą pocieszaną, nie używajmy męskiego ramienia do wypłakania się! Z jakiegoś bowiem powodu mężczyźni uważają, że na smutki, na troski, na popitę, na sen, a szczególnie na pocieszenie, najlepszy jest seks. Z jakiegoś powodu pijana kobieta ma dokładnie takie samo zdanie. Dopóki się rano nie obudzi.  

sobota, 25 września 2010

Terapia kawiarniana.

Jest taki rodzaj spotkań, które celu jako takiego nie mają, a które czynione co jakiś czas odbierają chleb psychoterapeutom. 
Właśnie odbyłam taką sesję. Do domu wracałam bardziej szczęśliwa. Zupełnie przecież bez powodu - od samego gadania nic się przecież na lepsze nie zmieniło. Ale spotkania z interesującymi ludźmi zawsze inspirują. Nie wyobrażam sobie spędzić kilku godzin na gadaniu o butach, fryzurach, koleżankach i nienawiściach. Katusze zawsze przeżywam, gdy pod przymusem muszę brać udział w takich plotach. A czasem niestety trzeba... Pamiętam miałam kiedyś szefową. Rozmowa z nią była dla mnie ciężką koniecznością, po której zawsze czułam pewnego rodzaju upokorzenie. Gwałtem na mojej inteligencji było bowiem uczestniczenie w żenujących monologach. Niestety, z powodu zależności zawodowych, innego wyjścia niż potakiwanie nie było. A i to przychodziło mi z ukrywanym trudem. 
Ale spotkania z ludźmi na poziomie zawsze tchną entuzjazmem. Są osoby, z którymi mogę przegadać kilka godzin nie licząc upływu czasu, zarwanej nocy i konieczności wypicia ponadprogramowej liczby kaw dnia następnego. Dzielenie się przemyśleniami, emocjami, obserwacjami - to zawsze wzbogaca mój światopogląd. Z natury jestem osobą mocno refleksyjną, która nie lubi ślizgać się po powierzchni spraw, więc wiele mam tematów przemyślanych w mojej głowie, ale ile osób - tyle wrażeń. Lubię je poznawać. A ludzie z pasjami, małymi i dużymi, mają ciekawe życia - inspirujące życia. Szczęśliwie mam wiele takich osób w swoim otoczeniu. 

Siedzę właśnie przed laptopem pisząc tego posta. Psy po spacerze przyjemnie zasnęły przy moich nogach. To podobno ostatni taki piękny, cudownie słoneczny weekend, później spodziewamy się zdecydowanego ochłodzenia... Co robić? Jesień idzie... Ale nie myślę o tym teraz. W głowie mam jeszcze smak rozmowy. Mam też nowe spojrzenie na swoje życie, z perspektywy innej osoby. Czasem rozmawiamy, żeby utwierdzić się w naszych poglądach, czasem potrzebujemy porady, a czasem rozmowa to swobodny przepływ niepowiązanych ze sobą tematów, skłaniający zarówno do śmiechu, jak i do zadumy. 
I tak sobie myślę, że chociaż uwielbiam wracać do tego swojego przytulnego mieszkanka na poddaszu, gdzie mam tą swoją bezpieczną przestrzeń, to czasem dobrze jest wpuścić do swojego życia inne osoby. Ważne tylko, żeby te osoby wnosiły coś do niego, a nie tylko brały pozostawiając puste miejsce...


Café Pańska w Warszawie, bardzo urokliwe miejsce, byłam tam dzisiaj i polecam, szczególnie na babskie spotkanie. Przepyszna latte i surowy, minimalistyczny wystrój, który szczególnie jest w moim guście!




piątek, 24 września 2010

Kura. Domowa.


Znalazłam to dzisiaj. Piękne!


To teraz powojuję! Powojuję słowem, dlatego, że osobiście cieszę się bardzo z tych wszystkich zmian, które oderwały kobiety od kuchennego asortymentu. A właściwie nie tyle oderwały kobiety, co sprawiły, że i mężczyzna znalazł swoje miejsce w przestrzeni kuchennej. Nawet, podobno, mężczyźni są w tym naprawdę nieźli, ba! - lepsi od kobiet! Podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami. Nie raz z boku przyglądam się, ile serca jeden z drugim wkładają w odpowiedni dobór wyszukanych przypraw, z jakim przejęciem mieszają składniki, z jaką pasją i błyskiem w oku krzątają się pomiędzy parującymi potrawami... Widok, jak dla mnie, bezcenny!
I czy się to komuś podoba czy nie, ja chcę mężczyznę w kuchni! Wygląda tam zdecydowanie bardziej seksi niż na kanapie przed telewizorem z pilotem w ręku. A ja lubię takie kuszące widoki, więc z podziwem w oczach będę popijała wino i przyglądała się tej męskiej walce na kuchennym froncie, a później zjem ze smakiem i będę chwalić i chwalić i chwalić... bez końca! 

Sama lubię gotować, ale nie lubię być do tego zmuszana. Czasem szaleję w kuchni jak Nigella Lawson, nie przypalam potraw i potrafię przyrządzić naprawdę wyszukane danie. Ale gotowanie 'z przydziału' kobiety do garów doprowadziło by mnie w szybkim tempie do warzenia w kotle trujących mikstur - jak na czarownicę przystało. 
Lubię gotować sobie sama. Lubię to ugotowane spożyć w blasku świec, przy akompaniamencie Chilli Zet, popijając winem. 
Lubię wspólnie z moim ukochanym przygotowywać wysublimowane smaki. Lubię, gdy jedno kroi pomidora a drugie gotuje makaron. 
Ale gdyby mój przyszły hipotetyczny mąż, miał te straszne patriarchalne poglądy na podział ról w rodzinie, to chyba jak ta Pani na obrazku, rozpłakała bym się i ocierając łzy białą chusteczką, popijając piwo, poszłabym sobie w siną dal. Bo nie lubię i nie umiem gotować na akord. 

I niby mogłabym powiedzieć, że nasze babcie miały tak gorzej niźli my teraz, bo one jednak nie za bardzo miały wyjście i musiały tkwić przy garach. Ale z drugiej strony miały o niebo lepiej. Mąż zarabiał pieniądze, kobiety gotowały. Niesprawiedliwe, ale działało bo, z dziada pradziada, działać musiało. Dopóki się kobietom emancypacji nie zachciało. 
I teraz świat stanął na głowie. Faceci niewieścieją, a kobiety mają jaja. 

czwartek, 23 września 2010

Przez ten blog...

Przez ten blog już chyba zupełnie przyrosnę do laptopa. Psy się skarżą. Staram się nadrabiać i wykorzystywać czas na spacerach, bo psy w moim życiu to wartość nadrzędna. Nie żebym była Panią Wiolettą Willas - z całym szacunkiem dla Pani Wioletty, bo jej życie to niestety smutny finał ogromnego niewykorzystanego talentu. Nie jestem też zatwardziałą singielką szukającą substytutu miłości w zwierzętach. No, może odrobinę. Ale, jakby to ładnie powiedzieć, faceci są i odchodzą, a sierściuchy do pogłaskania są cały czas te same. Bardzo sobie cenię tą przyjaźń. Nie ma nic bardziej bezinteresownego od psa, który przychodzi dać się pogłaskać po brzuchu, gdy masz taki humor, że już nie wiesz, czy bardziej chcesz krzyczeć, bić czy drapać ze złości. Albo poranne pieszczoty! Nie żebym zamieniła realnego mężczyznę na mały języczek liżący mnie po nosie do wtóru z wesołym machaniem ogona (czasem nie wiem, czy to mój pies macha ogonem, czy przypadkiem to nie ogon macha psem), ale zdecydowanie są to dobra komplementarne. W żadnym razie substytuty. 
A tak serio: nie ma dla mnie nic bardziej uspokajającego, niż widok moich psiaków śpiących aktualnie u moich stóp. Nie ma nic wspanialszego, niż wtulenie się w tą ciepłą kupę kłaków, gdy jest mi źle... Psem, a pewnie i innym zwierzakiem, nie da się nikogo ani niczego zastąpić, ale jeśli mamy w swoim życiu takie puste niezapełnione miejsce, to warto wypełnić je zwierzakiem. Z perspektywy 100procentowej psiary polecam  taką terapię. Psy biorą mnie na spacer, żebym nie myślała o głupotach i nie roztrząsała życia na drobne. Mobilizują mnie do miliona rzeczy, bez nich nie poznałabym mnóstwa ludzi, nie zwiedziła wielu ulic, polan i krzaków. Wolałabym siedzieć w mieście lansując się na Chmielnej w niewygodnych szpilkach na nogach, zamiast w tenisówkach biegać po mazurskich trawach. Psy to inna jakość życia. Osobiście bardzo sobie tą jakość cenię, chociaż mam okazję doświadczać jej od niedawna. Odmieniły całkowicie moje życie, uwiązały mnie do siebie, co czasem bywa totalnie nieznośne, ale w zamian dają tak wiele, że nie śmiałabym kiedykolwiek im tego wypomnieć.
Pewnie jeszcze nie raz o nich napiszę.
Dobranoc.



" Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy" 
(Albert Einstein)



Znalazłam dzisiaj taki rysunek i pomyślałam, że dokładnie taka myśl siedzi w mojej głowie. Aktualnie szukam pracy. Pierwszy raz w życiu to ja szukam pracy, a nie praca mnie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak frustrujące może to być zajęcie i jak wiele uporu trzeba w sobie mieć, żeby się nie poddać. Ale spokojnie, mimo chwilowych zniechęceń i frustracji wyrażanych w ostrych i powszechnie uznawanych za obelżywe słowach, mam niewyczerpane pokłady uporu! 
Do pełni sukcesu przydałyby się jeszcze jakieś znajomości - to Wniosek No1, wysunięty w procesie wysyłania milionów cv wraz z tymi nieszablonowymi listami motywacyjnymi, mówiącymi jaka to ja jestem niekonwencjonalna, kreatywna i ambitna i tak lepsza od tych wszystkich innych. Wniosek No2, niejako wynikając z pierwszego, jest taki, że thx God za pocztę elektroniczną - lasy ziemi mogłyby nie udźwignąć ciężaru wysyłania aplikacji pocztą konwencjonalną. Wniosek No3 jest oczywisty - trzeba mieć dużo szczęścia oraz, Wniosek No4 - dostęp do internetu. Bez tego nie da się! Chyba, że: patrz Wniosek No1 - to wtedy nic nie jest problemem. 

Cieszę się bardzo, że lato w tym roku było wyjątkowo skwarne i upalne, czyli takie jak lubię. Oraz, że całe to lato spędziłam na tej mojej warszawskiej wsi, z drobnymi weekendowymi wyskokami na Mazury. Po kilku latach spędzonych w korporacyjnym dzikim pędzie, takie spowolnienie czy wręcz zastój, pozwoliły mi nabrać wiatru w żagle i wreszcie porządnie odpocząć, łapiąc jednocześnie dystans do wielu rzeczy. Decyzja o takich wakacjach była szalona, choć chyba potrzebna jak żadna inna w tamtym okresie. Gdybym miała raz jeszcze dokonać wyboru, byłby on dokładnie taki sam. 
I o ile ten ostatni prawie-już-rok był przełomowy dla mnie, o tyle te wakacyjne wydarzenia odegrały w moim życiu rolę nie mniejszą niż Rewolucja Francuska w historii świata. Znaczy: działo się! 


Ale wracając do rysunku chciałabym, aby wszystko, co robię, miało cholerne znaczenie. Chciałabym tak kreować swoje życie, żebym zawsze i w każdym momencie swojego życia mogła bez zawahania powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Ale nie tylko tak egzystencjonalnie, bo taki stan już dawno osiągnęłam - stan nieustannych motyli w brzuchu, ale także tak namacalnie. Czyli co? Czyli chciałabym wreszcie zacząć spełniać swoje marzenia - te, którym ciągle tłumaczyłam, że jeszcze chwila, jeszcze mam na nie czas. Ten czas właśnie nadszedł i kolejno, choć nie od razu, chciałabym móc nazwać się spełnionym człowiekiem. 

Kochani, żyjcie mądrze pełnią życia, bo choć mamy tylko jedno życie, to dobrze przeżyte, będzie jednym życiem! Tyle rzeczy można w życiu osiągnąć, trzeba mieć tylko otwarty umysł i oczy i nie bać się sięgać po swoje marzenia. 
Takiej codziennej i niecodziennej ekscytacji życiem życzę sobie i wszystkim, którzy czytają mój blog.
Ups & downs

Te cholerne wzloty i upadki. Każdy dzień jest jak surfowanie na fali - wydaje Ci się, że się trzymasz, po czym nagle zaliczasz glebę! Bez żadnego uprzedzenia! 
Facetom, z tego co widzę, chyba lepiej wychodzi dystansowanie się do problemów, ale kobiety - ekspertki w rozchwianiu emocjonalnym, chwilowym i permanentnym, rozdrabniają na detale każdy epizod. To jest momentami tak denerwujące, że chciałoby się z tym skończyć - ale się zwyczajnie nie da! W mózgu, gdzieś z tyłu, tak sądzę, jest jakiś obszar, który poprostu odpowiada i zarządza tą emocjonalną huśtawką! Pomijam już wyolbrzymianie problemów przez kobiety, ale to, że mała myśl zaczyna drążyć nasze myśli, drążyć natrętnie przez jakiś czas, po czym wybucha niczym wulkan Eyjafjallajokull paraliżując wszystko, co robimy i czujemy - to jest wpisane w bycie kobietą. Uważam to za niesprawiedliwość rodzajową, bo kolejny raz faceci mają łatwiej! Jeśli facetowi jest źle, pójdzie na wódkę sam lub z kolegami (jemu jest to w zasadzie wszystko jedno z kim i czy wogóle z kimś pije), upodli się, w najgorszym wypadku, po czym rano wstanie jak nowo narodzony. No, może z, ewentualnie, gigantycznym kacem i bólem głowy. Ale to nadal niewielka cena za katharsis. Kobiety będą przerabiały temat na wszelkie możliwe sposoby, biły się samotnie z myślami i/oraz zmuszając koleżanki do wspólnego dramatyzowania i gremialnego studium przypadku, nie rzadko wypłakując sobie bezmyślnie oczy, zjadając paznokcie, przybierając na wadze pod wpływem pakowanych w siebie słodyczy, albo na odwrót - tracąc apetyt w skutek ogólnej tragedii życiowej. 
Wiem, że są sytuacje, które wręcz wymagają takich narzędzi, ale kobiety są specjalistkami w robieniu takiego dramatu jednego aktora. Nagle problem staje się całym pępkiem, wokół którego kręci się ich egzystencja. Czasem jest to naprawdę głupia pierdoła. Czasem rozstanie. Czasem rozstanie, które patrząc z boku, każdy rozsądny człowiek opiłby z ulgą solidnym toastem, dziękując za koniec tej historii.

Ja wiem, że wszystkiemu winne są emocje. Bo z drugiej strony to dzięki nim kobieta przytula małego szczeniaczka wypowiadając do niego pieszczotliwe przezwiska, jakby psiak był w stanie cokolwiek z tej gadaniny zrozumieć, i biegnie opatrzyć stłuczone kolanko swojej pociechy. Ja to wszystko wiem, że to matka natura tak wymyśliła. 
Ale ja zwyczajnie, najzwyczajniej jak się tylko da, chciałabym dzisiaj iść sobie na kielona, albo na całą kolejkę kielonów, zamiast zostać z tym kotłem pełnym natrętnych myśli w głowie. Nie chcę myśleć, ani o tym, co będzie za miesiąc, ani o tym co było 5 miesięcy temu i dlaczego tak się stało i czy się musiało stać to, co się stało... to idiotyczne i ja się na to nie godzę! I więc jak to cholerstwo zatrzymać? 
Swojego czasu miałam na to sposób - piekłam muffiny. Stałam się w tym naprawdę dobra! Czekoladowe, cytrynowe, z kawałkami czekolady, z orzechami, jabłkami i śliwkami... Ale po niedługim czasie nie mogę już nawet myśleć o pieczeniu muffinów. Jestem na muffinowym odwyku i wygląda na to, że przez jakiś czas nie dam rady choćby nadgryźć ani jednego muffina więcej. Mam nadzieję, że to mniej więcej obrazuje skalę nasilenia problemu... 
Poprostu przez te emocje nie jest łatwo być kobietą... i nawet ponętny biust, wcięcie w biodrach czy ten nęcący chód tego nie rekompensują. 

Miałam dzisiaj zjeść miły obiad z Panem Niebieskookim. Ale wróciły demony przeszłości. Sprytnie oszukujemy się, że nic się nie stało. Oszukujemy się, że nadal jest nam jakoś po drodze, chociaż ja wiem, że za dużo rzeczy się wydarzyło, a On - że te rzeczy za bardzo mnie zmieniły. Gdybym była facetem, pewnie byłoby nam razem dobrze i wcześniej i teraz. Ale ta moja kobieca dociekliwość każe zadawać pytania, odpowiadać sobie na nie i, co najgorsze, każe nad tym wszystkim chwilę pomyśleć. I jakoś nie umiem wrócić do tego, co było. Niebieskooki był sensem mojego życia, dopóki z wielu względów nie odeszłam. To był burzliwy związek, cholernie dużo mnie nauczył i zbliżył nas sobie - byliśmy jak jedno. Ale teraz czuję się jak wolny ptak. Nie chcę życia wiecznej singielki, ale obecnie nie wyobrażam sobie, aby zrezygnować z tej pierwszej w życiu wolności...  

Wódki na smutki się nie napiję. Spróbuję opcji z relaksującą kąpielą. Podobno działa.  


Czekoladowe sierpniowe muffiny.

      
Utarte ścieżki...

A więc nie ma utartych ścieżek. I lepiej zdać sobie z tego sprawę. Wszystko to, co mamy - możemy stracić w jednej chwili, nagle bądź stopniowo. Tym bardziej, jeśli budujemy to na chwiejnych fundamentach. 
Ostatnio doszłam do wniosku, że tak naprawdę jedynym stabilnym gruntem jesteśmy dla siebie my sami. To dość odkrywczy wniosek dla mnie, ponieważ dotąd szukałam kogoś, kto da mi oparcie. Wydawało mi się, że wzajemnie się powspieramy i żyli długo i szczęśliwie.... i nic bardziej mylnego. Ludzie są i odchodzą, zmieniają się oni i my się zmieniamy. Zmieniają nas nasze doświadczenia. I jest to na swój sposób piękne i okrutne. 

Moje życie w tym momencie, to pasmo zmian. Podejmując jedną decyzję, wszystko, co do tej pory skrzętnie budowałam, wywraca się jak klocki domino. Czasem mam wrażenie, że patrzę na to z boku, jak bierny obserwator i otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Ale podoba mi się to wszystko. Patrzę i myślę, że chcę brnąć w to dalej i chcę zobaczyć, co jest na końcu. Taka piękna katastrofa. 
Wiem skąd takie odczucia: bo straciłam wiele chwil, które uważam za cenne. Bo jak to ktoś powiedział, życie jest tylko jedno, ale jeśli się je dobrze przeżyje, to jedno. I właśnie o to chodzi, żeby żyć dobrze. A więc jak? Chyba każdy musi znaleźć sam na to pytanie odpowiedź, bo różni są ludzie, różne ich historie i pragnienia są różne. Ja sama nie chcę żałować niewykorzystanych okazji... Pamiętam dni, kiedy prawie płakałam nad swoim życiem tkwiąc w matni. Nie umiałam podjąć decyzji, które mogłyby coś zmienić. Czułam frustrację i niemoc. Przerwanie tego wymagało cholernej odwagi, sama bym tego nie przetrwała, ale z każdym dniem słońce świeci coraz jaśniej i żyć mocniej się chce. I to jest taka moja mała nagroda, póki co. Powoli mam plany, chcę coś zmieniać. Zeszłam ze ścieżki, którą zmuszona byłam iść, teraz widzę inne drogi - inne rozwiązania, o których jeszcze rok temu nie miałabym odwagi  myśleć.
Tego życzę wszystkim, którzy - tak jak ja - bali się zmian. Życzę, żeby znaleźli siłę i odwagę do podejmowania decyzji, mądrość - żeby te decyzje były dobre i zgodne z pragnieniami oraz przyjaciół, którzy nie odejdą, gdy nawet wszystko zacznie się walić.
Poranki


Każda pora dnia ma swój urok. Najłatwiej to zaobserwować rano i wieczorem, bo w ciągu dnia za bardzo jesteśmy pochłonięci milionem innych spraw. Ale poranki i wieczory są dla nas...
Osobiście lubię sama spędzać te pierwsze chwile po przebudzeniu się. Potrzebuję ciszy i spokoju, potrzebuję własnych myśli. Budzę się intelektualnie i dojrzewam do reszty dnia.
Uwielbiam wstać rano i delektować się aurą przy kubku kawy. Uwielbiam mieć też czas na takie fanaberie, bo zazwyczaj rano brakuje minut zanim wybiegnę do pracy. Ale ze względu na to, że lubię delektować się tymi porannymi chwilami, staram się znaleźć na to czas. I słońce, i śnieg, a nawet deszcz, w jakiś sposób naznaczają dany dzień i to, co w naszym życiu aktualnie się dzieje. Przynajmniej ja to tak identyfikuję. Nie, nie chodzi o to, że jak mi smutno to pada deszcz. Na szczęście takich zależności nie zauważyłam, chociaż niewątpliwie gdy pada deszcz, wtedy często mam jakby mniej wesoły humor. Ale mówię o zupełnie innym związku. Inaczej pachną te moje poranki, gdy zabiegana i niewyspana intensywnie pracuję, inaczej, gdy zakończyłam swój związek i zostałam sam na sam z tymi wszystkimi chwilami i myślami, inaczej, gdy tak jak w te wakacje, odpoczywałam od korporacyjnego zgiełku szukając trochę pomysłu na siebie. 
Za to wieczory nie smakują dobrze w samotności. Wieczorami potrzebujemy kogoś obok siebie. Wspaniale jest, gdy tym kimś jest ukochana osoba, ale równie dobrze spędzać ten czas z przyjaciółmi. Sama bardziej hołduję aktualnie temu drugiemu modelowi, ale to wynika z wielu zmian w moim życiu, może o tym innym razem. W każdym bądź razie spędziłam prawie wszystkie letnie wieczory patrząc w niebo, otoczona świecami, rozmawiając o wszystkim... A uwielbiam rozmowy, tylko nie takie plotki o niczym, ale rozmowy o ludziach, o ich historiach i tym, co czują. Ciężko znaleźć takich rozmówców, ciężko zrzucić te maski, które na co dzień chronią taką intymność. Dlatego tym bardziej doceniam możliwość kontemplacji takich chwil.

 A teraz idzie jesień... na razie słoneczna, niebawem szara i zimna. Nie jestem fanką takiej pogody, potrafię beznadziejnie marudzić na ten temat, aż wreszcie w okolicy lutego mam i siebie i pogody dość! I czekam na to ukochane lato, za krótkie jak co roku. I jedynym wyjściem z tego pogodowego impasu jest zmiana miejsca zamieszkania na częściej słoneczne. I nawet myślę, że byłoby to aktualnie jak balsam dla mojej duszy. Tylko jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę sobie kilka rzeczy tutaj na miejscu udowodnić, jeszcze kilka razy muszę się tutaj sprawdzić... 


Blog. Wpis pierwszy.


Zakładając tego bloga myślałam sobie, że powinien być o czymś... Mogłabym pisać o moich ukochanych psach, o kobietach podobno z Wenus i mężczyznach z nieszczęsnego Marsa, o korkach ulicznych i poszukiwaniu pracy. Ale tak naprawdę nie o tym chcę pisać. Albo nie tylko o tym. A więc blog będzie o życiu. Banalne? Mam nadzieję, że nie!

I tak na początek sobie myślę, że 22 września był dniem bez samochodu. A ja tak bardzo chciałabym mieć wreszcie dzień ze swoim własnym samochodem...



Moje ukochane Mazury... na taki widok trzeba będzie czekać do kolejnego lata...