środa, 28 grudnia 2011

Rok ludzi.

Od zawsze fetyszyzuję szczęście, bo wszystko inne wydaje mi się takie ulotne. Czas przemija razem z dniami, ale chcę bardziej być niż mieć. Czym jest szczęście? Jest chwilą, jest drogą do celu, jest byciem sobą i życiem w zgodzie z własnymi zasadami. Czasami to trudne. Czasami, zwłaszcza po godzinach w pracy. Czasami też, gdy ktoś Ci wmawia, że Twoje życie nie jest takie, jakie być powinno. Bo nie jest na wzór i podobieństwo. Lepsze? Gorsze? To zależy dla kogo, więc powiedzmy po prostu, że jest inne.      
   
Nie umiem ostatnio pisać. Pęcznieję od nadmiaru przemyśleń, których nie wyrzucam z siebie, a gdy siadam przed klawiaturą w głowie mam pustkę, próżnię bez znaczenia. Nie wiem od czego zacząć, nie wiem na czym skończyć. Tyle ważnych słów umiera we mnie bez śladu, bo nie mam sił ich zmaterializować. Czytam innych i zachwycam się zdaniami, słucham Nosowskiej i odpływam. W mojej głowie cały czas trwa gonitwa myśli. Znikają zanim je sobie uświadomię. Albo zmęczona sama każę im przestać być. Żeby przestały mnie drążyć i wywracać na wierzch. Czasem staram się bardziej, piszę na serwetkach w restauracjach, piszę na biletach z teatru i wydrukach z kas fiskalnych. Kiedyś poskładam te zdania, szczątki myśli i uczuć w całość i stworzę tą historię od nowa. Od czerwca do grudnia 2011 roku.     

Kupiłam najpiękniejszą choinkę prosto z białego forda transita, w nocy, 23 grudnia 2011 roku. Mężczyzna ze wschodnim akcentem życzył mi wesołych świąt skarżąc się na wysokie ceny sprzedawanych drzewek i brak pracy. Bieda. Szczerze życzyłam mu wszystkiego najlepszego zostawiając na lekkim mrozie z papierosem w ręce. W rękawiczkach bez palców. Gdzie on spędzi święta? 

W tym roku celowo ominęłam przedświąteczny porządkowo-supermarketowy szał. Zrobiłam to samo, ale na spokojnie. Mam wrażenie, że nic tak nie buduje atmosfery świąt jak kolejki w Tesco, zdychający na foliowej reklamówce karp i parujące gary na wszelki możliwych palnikach w kuchni. Nażreć się, dwa dni żreć przed telewizorem. Święta. Ja to jednak mam dobrze, bo mogę żyć po swojemu. Mogę robić to wszytko tak, jak mi się podoba i nikt nie kręci nade mną nosem grożąc z politowaniem spuchniętym od detergentów paluchem. A więc był karp, już zabity, który smakuje mi tylko ten raz w roku, lepione według przepisu babci E. pierogi z przepysznym farszem robionym na czuja, był opłatek i najsmaczniejsze grzybki w słoiku zbierane tego lata, które M. dała mi w prezencie. Wie, że je uwielbiam. Pamiętam zresztą to grzybobranie, klęska urodzaju, kiedy mama Chomika zabroniła Wam przynosić chociaż jedno wiadro grzybów więcej, bo prawie mdlałyście od obierania i wekowania. Były prezenty, ale najważniejsze - byli ludzie. Część wokoło stołu, cześć bardziej duchem i w rozmowach przez telefon. To był dziwny rok. Rok wielu zmian, rok nowych wyzwań. Niesamowity rok. Rok ludzi, którzy pojawili się w moim życiu i już w nim zostali. Czuję się zaszczycona. 

Mówiłam, że to będzie zupełnie inna Wigilia. Moja.      






sobota, 17 grudnia 2011

Mimowolnie.

      Moje życie w jednoosobowej komunie. A w domu prezerwatywy walają się po kątach jak sreberka po zjedzonych cukierkach. To daje posmak nieskrępowanej wolności, nie skrywanej pod pozorami konwenansów. A wogóle to robię się plastyczna w Jego dłoniach. Już nie tak bardzo ja, coraz bardziej my. Byłam sama i rozkosznie mi w tym było, bez planów i zobowiązań, bez niewygodnych decyzji i potrzeby ufania. Niezapuszczanie korzeni jest takie romantyczne, bo pozostawia na każdym kroku niecierpliwe oczekiwanie na niepewność jutra. Świat stoi otworem doznań. A teraz świat dzieje się między nami, nie wbrew woli - choć mimowolnie. 
       Pogubiłam się ostatnio w tym klubie. Za głośna muzyka, za dużo ludzi. Pomyślałam, że nie znam Ciebie, nie znam nawet siebie. Po co nam się w siebie zapadać? Po co zmieniać klocki w tej układance, komplikować? Może lepiej zerwać się wolnym z tych sznurków, zanim pozbawimy się złudzeń o sobie nawzajem? Myślałam tak czternaście minut. Dziesieć minut sączenia drinka i kolejne cztery na powolne skanowanie stroboskopowej rzeczywistości spazmatycznego tłumu. Czternaście minut wychodzenia z błędu. 

Bo jesteśmy jak śnieg. jak pierdolony śnieg. Gdy w Naszym sercu jest zimno - istniejemy, trzymając się twardo. A gdy tylko dostaniemy trochę ciepła, którym jest miłość - topniejemy, znikamy. 
Gdzie to wyczytałam?



      A może lepiej cierpieć, niż nie czuć wcale. Pot, łzy i krew też mają smak. Mają smak życia tak samo, jak czekoladowe ciastka z bitą śmietaną i słona skóra zaraz po wyjściu z morza. Pisząc to czuję swąd swojej własnej resocjalizacji egzystencjonalnej. Zaliczony level siódmy, który generalnie polega na tym, aby nie uciekać daleko tylko dlatego, że jest inaczej niż w kolorowym czasopiśmie własnych wyobrażeń. 
     Sama nie wiem. Po prostu coś czuję. Czasem nawet, ale tylko czasami, łapię w sobie taką myśl - pytanie: czy to może trwać jutro i pojutrze, w niedzielę i środę popołudniu?. I szybko ucinam jej skrzydła, urywam głowę i ganię się za swoje obrzydliwie zapędy naiwnej pensjonariuszki. Bo w życiu, zapamiętaj sobie ruda, nie jest jak w bajce. W życiu jest najgorzej i najtrudniej, są dramaty bez happy endu. Słychać często trzask pękających kości i wycie wilków, a tylko czasem, ale bardzo rzadko, żyje się długo i szczęśliwie.  

    

 Za oknem pomarańczowy śnieg, pomarańczowe nocne niebo, pomarańczowe światła latarni. Czas ucieka nieubłaganie. Jedna chwila żyje kosztem innej. Nie czuję świąt wcale, nie kupiłam choinki, nie upiekłam pierników. Nie mam czasu. Corpo life. 







niedziela, 11 grudnia 2011

Napełnianie głowy myślami.

     Czytam ostatnio jak głupia. Czytam trzy książki na raz, przestaję tylko wtedy i tylko dlatego, że trzeba w między czasie egzystować. Zachwycałam się Żulczykiem. Jego słowami mogłabym sobie wytapetować mieszkanie, żeby wszędzie, gdziekolwiek sie nie odwrócę, widzieć, czytać, czuć w ten sposób. Trafnie nazywa to, na co mi nie raz brakuje słów.  
    Kupiłam wczoraj książkę, której wcale miało nie być na księgarnianej półce - Różowe tabletki na uspokojenie Krystyny Jandy. Od pół roku jest na mojej liście książek do przeczytania. I o ile Żulczyk to bezczelna brawura słowna, o tyle Janda to dojrzałość i mądrość życiowa, którą chłonę z zachwytem. Z zachwytem nad prostotą szczęścia jakie dzieje się w życiu, gdy niepotrzebnie się go nie komplikuje. Proste, szczere opowiadania. A mi czasem brakuje matki. Nie mogę się oderwać od tej książki. W drodze z kuchni do pokoju łapię chociaż kilka zdań, niecierpliwi mnie każda kolejna kartka.   
     Mentalnie w zeszłym tygodniu dotarłam do momentu, od którego czuję się pusta. Za duże tempo, zbyt wszystko na raz. Zmęczyłam się. Nie lubię takiego stanu. Teraz muszę się nakarmić słowami, żeby znowu zacząć myśleć w ten pozbawiony szablonów sposób. Im jestem starsza tym bardziej idę swoją własną drogą. Nie potrzebuję kopiować ani imitować czyjegoś szczęścia, żeby się przekonać czy i mi z nim będzie dobrze. Całe swoje życie robiłam po swojemu i podejmowałam, durnowate nie raz i karkołomne, decyzje, które z założenia prowadziły do katastrofy, ale najwyraźniej tak właśnie miałam się życia uczyć. Bardzo chciałam odciąć się od przeszłości rodzinnej, dochodzę do takiego wniosku. I dzisiaj, gdy ponad jedną trzecią swojej egzystencji spędziłam na swoim, wydaje mi się, że zaczynam czuć się dobrze w tym, co dla siebie stworzyłam. Bezpieczny świat, bez awantur, komplikacji, gry na uczuciach. 
      Rodziny nie da się z siebie wyrzucić, choćby się chciało. Bez rodziny zawsze jest się w pewnym stopniu dziwakiem. Lepsza rodzina z problemami na co dzień i schludnym wizerunkiem na zewnątrz, niż taka jednostka, której nie można doczepić do konkrentej całości ze wspólnym nazwiskiem. Patologia większa niz ojciec kulturalnie popijający jacka danielsa co wieczór i matka z nerwicą. Przy okazji świąt bardziej to do mnie dociera, a jednak samemu czasem najlepiej. Nawet, a może zwłaszcza, w święta.    


8086_bee3


     Chciałabym mieć taką mamę, z którą mogę choćby nocą i choćby w środku tygodnia porozmawiać o życiu, o sprawach, o rzeczach. Żeby rozumiała zdania takimi, jakimi są. Żeby umiała powiedzieć coś, co można codziennie nosić w głębi siebie i wyciągać wtedy, gdy jest potrzebne. Chciałabym, jeśli będę kiedyś matką, być dla swojego dziecka. Nie szukać w nim kalki siebie, ale potrafić zachwycić się Jego innością. Nie wiem tylko, czy mam jeszcze siłę wychować choćby jedno dziecko poza sobą. 
      

piątek, 9 grudnia 2011

Tytułu brak.

Poranki i wieczory
Uwielbiam.
Czytanie książek
Trzech na raz
O podróżach, psychologii i Żulczyka, 
którego słowa zlizuję wzrokiem z kartek w sposób bardziej niż zachłanny. 
Gorąca herbata i zaparzaczki w wyszukanych kształtach.
Gruby sweter i skarpety.
Psy wtulone, śpiące obok brzuchami do góry.
Dwa dni urlopu...

Widziałam wczoraj Weekend z R. w Och-Teatrze w reżyserii Krystyny Jandy.
Majstersztyk. Dowcip i brawura sytuacyjna na najwyższym poziomie. I przebojowa Krystyna Janda, która bezceremonialnie paraduje po scenie w majtkach. Nie mogłam oderwać od Niej wzroku.    

Kulinarnie grudzień smakuje grzybami.
I ciastkami korzennymi moczonymi w gorącej kawie, koniecznie z pianką. 
Intensywnie czekam na święta.
Choć to będą zupełnie inne święta niż kiedykolwiek. 
Na dodatek możliwe, że bez śniegu. 
I w weekend. 





wtorek, 6 grudnia 2011

Jej marzeń nie znał nikt.

Pozwalam sobie zacytować w tytule Onet.pl.




"Największy i najbardziej zmarnowany talent, jaki mieliśmy po wojnie", pisał o niej Jerzy Waldorff. Nawet nie wiedziałam, że w czasach kiedy w Polsce nawet nie marzono o wyjeździe za granicę, Ona występowała u boku Franka Sinatry, Deana Martina czy Paula Anki. (...) Śpiewała w dziewięciu językach, po każdym utworze zmieniała suknię, projektowaną zazwyczaj przez dom mody Diora. Towarzyszył jej stuosobowy balet.

Niewiarygodne. A koniec życia spędziła samotnie, w mediach pokazywana jako kolekcjonerka zwierząt z problemami psychicznymi. 

Gdyby urodziła się w Stanach pewnie zrobiłaby oszałamiającą karierę. Gdyby ówczesne władze nie zamknęły jej możliwości powrotu do Las Vegas pewnie zupełnie inaczej potoczyłoby się Jej życie. Po zakończeniu kariery mogłaby zajmować się zwierzętami tak, jak Brigitte Bardot i nikt nie kpiłby z Niej z tego powodu. 

Najsmutniejsze, że właściwie dopiero teraz przyszło mi to do głowy. Teraz, kiedy nie ma już o czym mówić. 

piątek, 2 grudnia 2011

W pracy najgorsze są piątki.



Cały mój zen diabli wzięli. Są rzeczy, których nie zmienię, nie mam na nie wpływu, a one mają wpływ na mnie. Krążę na orbicie bezsilności, a opadnięte ręce ciągnę za sobą po chodniku raniąc się do krwi i kości, czerwonym śladem zacieram ślady butów brudnych od brodzenia w bagnie. Uśmiecham się w twarz, a za plecami krzyżuję dwa palce aż do bólu, aż do pękania kości. Ja jestem idealistką i nie zgadzam się i buntuję się jak trudna nastolatka. Nie lubię współobcować z debilami i jeśli muszę... nie, nie umiem. Poprostu nie umiem. Mój cynizm zaczyna wylewać się uszami, oczami, a z ust pianą toczą mi się słowa, które normalnie mogłabym sobie darować. 




Coś dzisiaj lata w powietrzu, bo z kim nie rozmawiam, to spotkało go dzisiaj zło. 

Piątki w pracy są najgorsze. To reguła. 
Przewrotnie cyniczna zagrywka biorąc pod uwagę mój wczorajszy spokój tybetańskiego mnicha, który najwyraźniej zamieszkał we mnie na chwilę mamiąc mi umysł kadzidłami o działaniu relanium. 
Nie cierpię niekompetencji i wyższości formy nad treścią. Rzygam więc tym piątkiem. 



A weekend pewnie znowu będzie krótki. 

czwartek, 1 grudnia 2011

Chcieć trochę.

Marzy mi się kominek. Taki z ciepłym żółtym płomieniem i zapachem drewna wżerającym się w każdą rzecz, w każdy kąt w domu. Na którym można postawić zdjęcie sprzed 4 lat i powiesić czerwoną skarpetę dla Świętego Mikołaja. To takie brytyjskie. Prawie jak Hugh Grant. Chciałabym malować obrazy różnymi kolorami szminek i uczyć się grać na harfie. A o 4 rano być jedyną osobą na lodowisku. I chciałabym nie musieć tracić czasu na spanie. Chociaż uwielbiam ten moment, tuż przed zaśnięciem, kiedy jest już ciemno, cicho, a jutro wydaje się takie odległe... Za dużo pracy ostatnio, za mało celebracji chwil.

Póki co zbieram szminki, mam już biały papier, z szafy wyciągnęłam łyżwy. Harfa musi chwilę poczekać. 

Zrobił się grudzień. Zima. Zimno. Właściwie powinno już być biało i jeszcze bardziej przerażająco zimno, ale jest tylko zimno. Marznę wszędzie. Cały czas. Rozgrzewam się dopiero pod puchatym kocem ściskając kubek z ciepłą herbatą tak mocno, że aż robią mi się od tego białe opuszki palców. Pod kocem jest mi najlepiej w te zamglone wieczory.
To efekt chwilowego mojego ustatkowania się. Rozsiadłam się w codzienności jak kura na grzędzie i na dowód tego chcę otaczać się bibelotami, chcę je zbierać i znosić do domu budując swój mały komfortowy bunkier. A przed drzwiami położyć wycieraczkę z napisem home sweet home - afirmację rodzinnego domu, w którym zawsze unosi się zapach ciepłej jeszcze szarlotki, i przez judasza dokonywać selekcji kogo wpuszczam do środka. Jest mi błogo. Nic mnie nie denerwuje, nic mnie nie złości. Wszystkie sprawy wydają się takie ulotne, małostkowe. To, co najważniejsze, mam. Przynajmniej chwilowo mam, złapane i zamknięte w dłoniach, gdzie pieszczę je i ogrzewam ciepłem swojego ciała z dala od strzyg i demonów. Właśnie tak się teraz czuję.


Nie boję się wilka, tabletek, śmierci, czterdziestu rodzajów pustej ciemności. Boję się przywyknąć.
— T. Różycki


Pięćdziesiąt osób, jedno pytanie.
Co musiałoby się wydarzyć w moim życiu, aby moje życie było lepsze? 



Niewiele mi trzeba do szczęścia. Przyjaciół kilku sprawdzonych, dwóch par wpatrzonych we mnie psich oczu, kremu pod oczy, wieczorem ciepłej herbaty w ulubionym kubku, dobrej książki w drodze do pracy i weekendowych poranków, gdy wtulam się w Jego ciepłe ciało. 
Oczywiście mam milion planów, pomysłów na przyszłość, całe setki marzeń, wyobrażeń, realnych i nierealnych pragnień, kilka rzeczy, które chciałabym zmienić, ale byłabym szczęśliwa, gdyby było tak, jak jest teraz.

Chociaż oczywiście mogłabym wygrać w totka.