niedziela, 28 sierpnia 2011

Permanentny stan zamyślenia.

Odczuwam czasami zastanawiający strach przed tym, że zostanę sama. Że nie poznam nikogo, kogo będę w stanie pokochać tak po prostu, z kim będę chciała budzić się i zasypiać. Z kim nie poczuję tej ciężkiej irytacji z powodu zbyt gęstej atmosfery we wspólnie zajmowanym pokoju. Kto z miłością klepnie mnie w tyłek, choćby i był za gruby, choćby miał 49 lat i zmarszczki na twarzy. Kto nigdy nie pomyśli o dupie z pracy, bo wszystko, co najcenniejsze będzie miał obok siebie, w osobie mojej. Dla kogo wspólne plany, problemy, marzenia będą sensem same w sobie. Mogłabym tak długo... 
    
Chyba od zawsze wydawało mi się, że życie ma dość przewidywalny porządek, któremu czy chcemy czy nie będziemy musieli się podporządkować. W zasadzie ten determinizm dziejowy był, w moim odczuciu, zupełnie poza zasięgiem wolnej woli i świadomych decyzji. Szkoła, studia, małżeństwo, mąż, dzieci, wspólny dom i żyli długo i szczęśliwie. Stopniowo odkrywałam, że z tym małżeństwem to nie jest tak prosto. Facet oznacza kłopoty, on zdradza i jest niesubordynowany, a bycie z mężczyzną nie jest równoznaczne z długim i szczęśliwym życiem. W zasadzie może nawet to życie skraca. 
Po co więc to wszystko?
Może gdybym była grzeczniejsza, bardziej spolegliwa, głupsza, pokorna, miała mniejsze wymagania i apetyt na życie sprawy układałyby się prostszym torem?

Nie chcę być dla faceta przykładną żoną, dziewczyną, przyjaciółką, stałym elementem wyposażenia domu. Nie chcę gotować obiadów i myśleć o praniu. Takie rzeczy dzieją się u mnie mimochodem i nie chcę być w żaden sposób łączona z takimi funkcjami. Lubię jak facet gotuje, bo robi szybko i bezproblemowo, zawsze z podziwem się temu przyglądam. Makaron, rukola, zmiksować pomidory, doprawić sos, utrzeć ser, dodać imbir i przesmaczne danie gotowe. Wielbię mężczyznę, gdy zrobi zakupy, bo ja zawsze miotam się w kółko i nigdy nie wiem ile czego kupić. Lubię, jak pamięta o winie na kolację i na imprezie przynosi mi drinka, na którego nawet nie wiem, że mam w tym momencie ochotę. Nie chcę być dla faceta przyjaciółką, bo on nie potrzebuje kogoś do gadania o emocjach, uczuciach i bolączkach duszy. Od tego ma kolegów, żeby się czasem z nimi spotkać, napić się i wypalić paczki papierosów. Chcę być kochanką w łóżku i Jego kobietą poza nim. Chcę być wszystkim. Dyskretnie, bez niepotrzebnych słów, bez afiszowania się.      

Najłatwiej jest więc, gdy ma się siebie tylko na chwilę. Za dużo nie trzeba mówić, o zbyt wiele pytać - to i tak nie ma znaczenia. Każdy może przedstawić swoją własną bajkę o sobie, każdy może wymyślić w głowie idealną historię o tej drugiej osobie. Poudawać siebie nawzajem, bez ciągu dalszego i liczenia na happy endy.
Na dłuższą metę zaczynają mi przeszkadzać, słowa, gesty, buty, ton głosu, reakcje, poglądy, brak poglądów, spojrzenia, reakcje, kolor spodni, styl chodzenia, miejsca, gdy bywa i gdzie nie bywa, książki, które czyta i te, o których nie słyszał, muzyka, której słucha i brak uwielbienia dla tej, którą ja się aktualnie zachwycam... Zaczynam szukać i drążyć i znajduję milion rzeczy, przez które to na pewno nie może się udać.
To tak, jakbym dążyła według jakiegoś podświadomego schematu do destrukcji. Kolejny dramat, katharsis, zaczynam od nowa, pełna sił i pomysłów. Za każdym razem odrobinę zmieniona.

Parę lat temu miałam przygotowany pokoik dla dziecka, bo miało się takowe kiedyś tam pojawić. Oliwkowy z cytrynowymi dodatkami. 
Ja pierdole.
Jakie dziecko???
Dziś ledwo sama siebie ogarniam. Nie wyobrażam sobie sprowadzić na ziemię kolejnego istnienia, które musiałoby znosić taką mnie. Nie wyobrażam sobie odpowiedzialności za zdrowe wychowanie kolejnego ludzkiego życia, skoro sama miotam się między tradycją, a nowoczesnymi wywrotowymi teoriami. Dziś jestem tu, jutro tam. 
Po prostu nie.       
I nie spotykam - albo nie umiem zauważyć, że spotykam - nikogo, kto całym sobą ogarnąłby mnie i wszystko byłoby dobrze. I nie umiem zmienić tego swojego wewnętrznego przyciągania, tego wzrostu ciśnienia na widok kolejnego faceta, który nigdy moim facetem być nie powinien. Orientuję się zawsze po jakimś czasie.

Napisała do mnie moja koleżanka, że podczas podróży swojego życia poznała kogoś, który oszalał na jej punkcie. Nieba chce jej uchylić, dba, troszczy się, spełnienie marzeń. A ona nic nie czuje i rano, gdy on się obudzi, jej już nie będzie.
Zawsze ktoś kocha mocniej, komuś bardziej zależy. Żałuję, że już nie wyobrażam sobie spotkać kogoś na całe życie. Ledwo wierzę, że w ogóle mogę kogoś spotkać na dłużej, na tyle długo, aby razem zbudować coś więcej niż plany na wspólny weekend.

A z drugiej strony nie martwię się o to bycie singlem za bardzo. To dobry stan, jakkolwiek trudny i skomplikowany. Bezpieczny. I mniej w nim rozczarowań. Potrzebuję tak wiele dowodów czułości, miłości, zainteresowania, poczucia bezpieczeństwa, że nie sądzę, abym spotkała kogokolwiek, kto będzie w stanie mi to zapewnić. A inaczej nie umiem, nie dam rady pójść na kompromis, bo wcześniej czy później wybuchnę, ucieknę, będę chciała po swojemu... Chyba szukam kogoś skrojonego na moją miarę, bez potrzeby wychowywania czy dopasowywania do swoich norm. Po prostu takiego, który od pierwszego wrażenia jest idealny sam w sobie. I ja jestem idealna dla niego.  

Niemniej jednak wciąż wierzę w cuda. 


           

czwartek, 25 sierpnia 2011

Faceci.

Wracałam dzisiaj do domu zastanawiając się nad tym, co działo się ostatnio w moim życiu. 
Zazdroszczę czasem ludziom niektórym prostoty w obyciu, takiego braku potrzeby myślenia, agonii umysłowej. Brak myśli, brak zmartwień, dopóki jest co jeść i czego się napić. 
Ja, jak sobie nie walnę myślówki co najmniej dwa razy dziennie, to zaczynam popadać w analfabetyzm emocjonalny. I tak samo jak nie mogę bez tego funkcjonować, tak samo drążenie w emocjach wypala mnie od środka...

Faceci.
Faceci to trudny temat dla mnie. 
Brak mi do niego wytycznych, takiego know how wypisanego w punktach co jak robi, co jak działa. Zmuszona jestem więc po omacku próbować, testować sobie różne modele i ich funkcjonalności, zaliczając cykliczne fuckupy.     
Miałam nawet plan, aby sobie darować, bo już mi się nie chce kolejny raz wprowadzać Nowego Jego w arkana mojego życia, psychiki i wnętrzności innych. I dobrze mi tak było. I broniłam się całą sobą przed tymi zmianami. 

Pamiętam mój ostatni związek. Dziwny był. Bardzo długo wmawiałam sobie, że tego właśnie szukałam.
Czego to ja szukałam wtedy?
Mam wrażenie, że zawsze chcemy mieć to, czego najbardziej nam aktualnie brakuje. Znużeni nadmiarem głaskania, chcemy kogoś, kto jest powściągliwy, po stanowczości szukamy łagodności. Zawsze goniąc swój własny ogon.
Wtedy chciałam mieć z kim porozmawiać. Chciałam mieć kogoś, z kim rozmowa mnie nie nudzi. Wkurzało mnie tyle rzeczy w tym związku, ale tłumaczyłam sobie, że to też ma swój urok, takie chimery, taka ekstrawagancja w obyciu. Z egocentryzmu robiłam zaletę, choć gdzieś w środku czułam, że to udawane... 
Lubiłam go słuchać. Z banału potrafił zrobić historię życia. Z kłamstwa najpiękniejszą prawdę, której chciałam słuchać i której chciałam wierzyć. 
Chciałam, aż wreszcie przestałam chcieć.     
Aż wreszcie przeżyłam coś, o czym tylko słyszałam. Sztywniałam czując jego dotyk na sobie, przestałam cokolwiek czuć, zasypiając obok nienawidziłam tego łóżka, tego pokoju, tego teraz... Każde słowo wkurzało mnie bez względu na to, czego dotyczyło. Marzyłam o tym, że jeszcze jedna noc, jeden dzień i wreszcie będę u siebie, w swoim łóżku, zacznę od nowa, zacznę wreszcie coś czuć... 
Dlaczego o tym piszę? Bo ostatnio widzieliśmy się. Zgodziłam się, bo chciałam poczuć, jak to jest rzeczywistość zderzyć z wyobrażeniami. Bo najtrudniej jest uśmiercić swoje własne wyobrażenia, zwłaszcza te barwne, idealne, dopasowane do wszystkich naszych oczekiwań. 
Masz przed sobą kogoś, kto miał być ideałem, a nagle stoi taki z przewagą własnych wad nad zaletami swoimi. Miał być rycerzem w lśniącej zbroi, a okazał się zwykłą bagienną żabą, która jeszcze dobrze kumkać nie umie.
I ja wiem, że on siedział koło mnie, patrzył i widział w moim uśmiechu moje uwielbienie, myślał sobie: fuck, ona musi teraz się zastanawiać, dlaczego jak byliśmy razem nie byłem taki szczupły, nie dbałem tak o siebie... 
I im bardziej mam to w dupie, tym bardziej się uśmiecham. 
Bo wiem, że dla niego najważniejsza jest publiczka, którą zawsze koło siebie gromadzi, która mu potakuje i bije brawo, a ja mam na to wyjebane tak bardzo, że aż nie wiem, czy to fair - w końcu chwilę jakąś byliśmy razem. 
Czy to źle, że brak mi w tej sytuacji sentymentu? Że uśmiechając się wtedy myślałam jedynie o niebieskich oczach Tego, który wieczorem zwyczajnie mnie przytuli, bez tych wszystkich zbędnych słów, które nigdy nic nie znaczyły i umierały wraz z następną chwilą...

Zaskakuję sama siebie, bo choć staram się trzymać dystans, nie przywiązywać się za bardzo, nie robić sobie nadziei i nie oczekiwać niczego ponadto, co się właśnie dzieje, to uśmiecham się do siebie, gdy dostaję smsa Kotek, czy wszystko dobrze. Twój głos wydawał się być smutny... I od razu błyszczą mi oczy. 
Miałam być zimną suką, niewrażliwą, mamiącą facetów urokiem osobistym. Ale to chyba nie jest rola, którą chcę odegrać. Przynajmniej jeszcze nie teraz.   

Ostatnio często błyszczą. Tak słyszałam...  


wtorek, 23 sierpnia 2011

Nie zmrużysz oka...

Pod takim hasłem odbywał się IV Międzynarodowy Festiwal Ogni Sztucznych w Szczecinie PYROMAGIC 2011 połączony z III Festiwalem Muzyki Elektronicznej MUSIC Wave.

Tam też byłam i wszystko to widziałam! :)




Fajerwerki już kilka razy w swoim życiu widziałam i nie sądziłam, że pokaz zrobi na mnie aż takie wrażenie. Nawet padający, w pewnym momencie, ulewny deszcz nie był w stanie przeszkodzić gapieniu się w niebo z szeroko otwartymi oczami. Napewno nie spodziewałam się aż takich iluminacji i nie wiem ile razy wydawałam z siebie łał czy Ooooo.....







Poniżej link do zwycięskiego pokazu, chociaż na żywo - wiadomo - pokaz robił o wiele większe wrażenie. 




Dla miłośników klubowych dźwięków, do których ja się zdecydowanie zaliczam, koncerty były naprawdę bezbłędne. Na koniec zagrali CAT'N'DOGZ - moje muzyczne odkrycie tego wyjazdu. 




A na sam koniec scena odpłynęła... Odrą sobie gdzieś popłynęła. 
Damn cool Szczecin!



Ale nie tylko kulturą popularną człowiek żyje, dlatego wybraliśmy się do stydyjnego kina Pionier na film Nic do oclenia (reż. Dany Boon). Kino to jest wpisane do Księgi Rekordów Guinessa jako najstarsze działające kino (nawet w czasie wojny nie zawiesiło swojej działalności). Film - znakomity! Uśmiałam się do łez. A kino... takich kin już nie ma... zamiast szeregów krzeseł, zaledwie kilka foteli ustawionych wokoło stołów, kameralnie, jak z niemych filmów... Nie można być w Szczecinie i nie wybrać się do Pioniera.



Na pewno jest jeszcze wiele nieodkrytych przez mnie miejsc w Szczecinie, jednak spędzone tam prawie trzy dni pozostawiły po sobie niezapomniane wrażenia.

Wszystkim zainteresowanym polecam odwiedzenie strony internetowej miasta Szczecin www.szczecin.eu, a także fanpage'u na Facebooku --> o tu. Znajdziecie tam wszelkie aktualne informacje i wydarzenia, a naprawdę w Szczecinie cały czas coś się dzieje! 

Jeszcze raz chciałam serdecznie podziękować UM Szczecin za zaproszenie, szczególnie Magdzie i Łukaszowi, którzy na co dzień odwalają kawał dobrej roboty, a w czasie tych niecałych trzech dni pokazali mi Szczecin, jakiego nie znałam do tej pory ;), CITYBell - ze specjalnym wskazaniem tajemniczego Pana A. - za organizację,  a także anegdoty, które uczyniły wspólnie spędzony czas wyjątkowym. 
Ogromnie dziękuję również ekipie Lisce White Plate oraz MarcinowiModernistyczny Poznań - świetnie się z Wami bawiłam :)  



poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Po Szczecinie przewodnik kulinarny.

Podobno w polskiej kinematografii jest tak, że jeśli reżyser chce pozbyć się jakiegoś aktora na dłuższy czas to wysyła go do Szczecina. Sprawdzę to!
Ale jeśli tak jest naprawdę, to z pewnością z głodu on tam nie zginie... Przypuszczam, że właśnie dlatego motywem przewodnim naszego wyjazdu było jedzenie wszędzie i wszystkiego, w nieprzyzwoitych ilościach.

Jeszcze kilka dni temu, gdyby ktokolwiek zapytał mnie o potrawę, która kojarzy mi się ze Szczecinem, bez wahania wymieniłabym paprykarz szczeciński. Przyznam się - nigdy go nie jadłam! 
Niemniej jednak jeśli ktoś chce zjeść puszkę paprykarza to zwyczajnie może wybrać się do najbliższego sklepu. Do Szczecina warto pojechać dla wznioślejszych doznań kulinarnych.

Start: Pasztecik.  
Przypuszczam, że moi rodzice poczuli by się tam jak za starych, dobrych lat. Dla mnie była to podróż w czasie do lat, które znam jedynie z opowiadań. Smażony w głębokim oleju wałek ciasta drożdżowego z nadzieniem (skusiłam się na kapustę z grzybami), do tego czerwony barszcz. Podane obowiązkowo na tekturowym talerzyku i w plastikowym kubku. No dobrze, na randkę to bym się tam nie dała zaprosić, ale dla turysty żądnego wrażeń to obowiązkowy punkt programu.



No i gdzie jeszcze mają takie krzesła?



Bombay - totalne must be! 
Przekraczając próg tej restauracji od razu przenosimy się w scenerię jak z Tysiąca i jednej nocy. Niesamowity klimat, zarówno pod kątem wystroju, jak i serwowanych potraw uczyniły to miejsce jedną z najlepszych w Polsce restauracji z kuchnią indyjską. 
Właścicielką jest pani Anita Agnihotri, była Miss Indii, która wiele lat temu przyjechała do Polski, wyszła za mąż i już w Szczecinie została. Jak sama wspomina - wcale nie chciała wychodzić za mąż, chciała tylko zobaczyć Bałtyk. Żeby jeszcze ten Szczecin leżał nad Bałtykiem...
Przyznam szczerze, że to spotkanie wspominam szczególnie. Pani Anita jest niespotykanie otwartą osobą, pełną energii, poczucia humoru i do tego z fantastycznym podejściem do życia. Każdemu, kto będzie miał okazję odwiedzić Bombay polecam zamienić chociaż kilka słów z właścicielką. O życiu i kuchni indyjskiej opowiada w taki sposób, że słuchaliśmy Jej jak zaczarowani.    








Kolejnym miejscem, które koniecznie trzeba odwiedzić podczas wizyty w Szczecinie jest Restauracja Chief. Uznawana jest za najbardziej popularny lokal w mieście, specjalizujący się w wykwintnych daniach z ryb i frutti di mare. Specjalnością tego miejsca jest zupa segedyńska, której skład powstał ponad trzydzieści lat temu w tej właśnie restauracji. Nadal smakuje wyśmienicie. Podobnie jak rosół z łososia z lanymi kluseczkami, który akurat ja wybrałam (to przez moją miłość do wszelakich kluseczek właśnie). Spośród przeróżnych dań rybnych hitem okazał się śledź zwany polskim podawany w śmietanie z cebulką i tartym jabłkiem. Był tak wyśmienity, że wróciliśmy po niego następnego dnia rano, tuż przed powrotem. I dla niego też ja zamierzam niedługo zawitać tam znowu.



Mówiąc o Szczecinie nie można nie wspomnieć o Starce. Starka to tradycyjna wytrawna wódka zbożowa, długo dojrzewająca w dębowych beczułkach z niewielkim dodatkiem liści lipowych lub jabłkowych - ale szczegóły produkcji stanowią ścisłą tajemnicę. Przez wielu uważana jest za najszlachetniejszą i najbardziej tajemniczą z polskich wódek. I jak nie jestem fanką tego typu procentów, to tego trunku trzeba koniecznie skosztować! Najmłodsza, 10letnia, smakuje wyśmienicie, ale moim zdaniem dopiero18letnia zaczyna mieć charakter... Najstarsza liczy 50 lat i ta, jak sądzę, warta jest całkowicie swojej niemałej ceny. 


Sobotni wieczór spędziliśmy w restauracji Christopher Columbus, z której rozciąga się atrakcyjny widok na port. Dla równowagi zamówiłam pierogi ruskie, które okazały się być wyśmienite, ale podjadałam także tatara z łososia, o ile mnie w tym kulinarnym szale pamięć nie zmyliła. Palce lizać i prosić o więcej! 



A dla wielbicieli słodkości polecam Public Cafe. Tiramisu - łał, jedno z najlepszych jakie jadłam! Podjadane ciasto marchewkowe i sernik z musem owocowym smakowały bosko. Do tego atmosfera, jaką lubię - niezobowiązująca plus dużo poduszek. Szczerze polecam.   




I tak, jak w Warszawie po imprezie idzie się na Świętokrzyską do McDonalds'a na frytki i burgera, tak w Szczecinie w celu konsumpcji nocnej należy trafić do Mak Kwaka. Frytki, bułki - smaczne bardzo, a obsługa, nawet w środku nocy doradzi, poradzi i nakarmi z uśmiechem na ustach. 



Szczecin nakarmił mnie po kokardkę :) 

Miejsca, które odwiedziłam:
  

niedziela, 21 sierpnia 2011

Jak to się robi w Szczecinie?

Naprawdę niewiele jest rzeczy, które są w stanie skłonić mnie do nastawienia budzika na trzecią trzydzieści rano, bez szemrania, bez dodatkowych czternastu drzemek, spakowania się w dziesięć minut i stawienia przed czasem w miejscu wskazanym.
Szczecinie, oto przybywam.


Jeszcze zanim dojechałam do hotelu obiecano mi, że Szczecin nie raz podczas tych trzech najbliższych dni mnie zaskoczy. I zrobił to, faktycznie nie jeden raz, i tylko w pozytywny sposób. 


Nie ukrywam, że moja znajomość tego miasta była raczej żadna, bo byłam tam zaledwie kilka razy przejazdem w drodze nad morze.
I chociaż wiedziałam, że Szczecin nad morzem nie leży, to dla wielu osób towarzyszących mi wirtualnie w tej podróży ten fakt był sporym zaskoczeniem. Ale napewno Szczecin nad morzem nie leży! Leży natomiast nad Zalewem Szczecińskim, który morze może z powodzeniem udawać. Opowiadano nam anegdoty, jak to niegdyś taksówkarze wywozili nieświadomych turystów właśnie nad wspomniany zalew, zostawiając ich w błogim przekonaniu, że wakacje spędzili w Szczecinie nad morzem...      

Bez wątpienia to, czym najmocniej urzekł mnie Szczecin to wyjątkowe współistnienie nowoczesnego miasta i przyrody. Z pewnością wynika to ze szczególnego położenia geograficznego - ponad połowę powierzchni miasta zajmuje woda i zieleń, sieć rzek i kanałów wdziera się w miasto dając z lotu ptaka wrażenie pływającego ogrodu. Z tą też koncepcją wiąże się bardzo śmiała wizja rozwoju i symbol miasta -  Floating Garden 2050, czyli organizacja najnowocześniejszej i największej mariny na Bałtyku na kształt "Nowej Zielonej Wenecji Północy". Zakłada ona rozwój miasta na wyspach z poszanowaniem ogromnego potencjału natury. Osobiście bardzo mi się taki pomysł podoba. Wydaje się być on w bardzo naturalny sposób wymuszony przez przyrodę, ale jednocześnie nowatorski i atrakcyjny dla mieszkańców czy turystów.
Więc jeśli ktoś marzy o swojej wyspie - to w Szczecinie może to marzenie zrealizować!

Prawda jest taka, że Szczecina nie da się poznać tylko z lądu. Woda jest poprostu integralną częścią tego miasta. I o ile zwiedzanie tramwajem czy autobusem turystycznym należy do standardów miejskiej promocji, o tyle pierwszy raz w życiu miałam okazję zwiedzać miasto katamaranem czy kajakiem... Cieszę się, że organizatorzy tego wyjazdu zorganizowali to w taki sposób, bo dla mnie była to wyjątkowa atrakcja i każdemu, kto wybierze się do Szczecina bardzo gorąco polecam spędzenie całego dnia machając wiosłami, bądź też lajtowo - w wygodnym stateczku.


Z wody, poza przepiękną panoramą miasta, Szczecin pokazuje swoje 'smaczki'... czy statek może być z betonu? W Szczecinie może! Ulrich Finsterwalder stoi w północnym krańcu jeziora Dąbie.Stoi jak stoi, bo faktycznie to pływa. Został zbudowany w 1941 roku przez Niemców prawie w całości z betonu ze względu na wysokie zapotrzebowanie na stal podczas wojny.




Inną atrakcją jest Wenecja - tyle, że szczecińska. Znajduje się przy nadbrzeżnej części ul. Kolumba. Jest to kompleks fabrycznych budynków. Czerwona cegła wyrasta z wody i choć obecnie w opłakanym stanie czeka na inwestora, to ja oczami wyobraźni widzę nowoczesne lofty z nieprzyzwoicie atrakcyjnym widokiem na Odrę. Ten kompleks posiada coś, co mnie wyjątkowo urzekło - parking 'podziemny', tyle, że dla pojazdów wodnych. Można wjechać do środka i schodami wejść prosto do budynku. Istne szaleństwo!  





Ale nie jest to jakaś nierealna wizja, bo płynąc kajakiem podglądałam mieszkańców, którzy już dzisiaj mają  bezpośrednie dojście do wody z ogródka, a do miasta na zakupy mogą podpłynąć tak samo jachtem, jak podjechać samochodem.



Wogóle port szczeciński obklejony jest najróżniejszymi statkami, stateczkami i jachtami z flagami różnych krajów. Nie dziwi mnie zupełnie taki widok w nadmorskich kurortach, ale byłam naprawdę szczerze zdumiona, jak prężnie funkcjonuje nadbrzeże w żegludze rzecznej.




Piorunujące wręcz wrażenie zrobiła na mnie Stocznia Szczecińska. Z lądu widać jedynie w oddali wierzchołki dźwigów, ale dopiero z perspektywy kajaka ten krajobraz nabiera imponujących rozmiarów i wydaje się być zupełnie nierealny.



  



W Szczecinie na jedno trzeba uważać podczas żeglugi - na mosty. Naprawdę można sobie o nie nabić siniaka na głowie :)



Jaki jeszcze jest dla mnie Szczecin? Kulturalny i kulinarny - i o tym koniecznie chcę opowiedzieć w kolejnych wpisach.



Ta przygoda mogła być moim udziałem dzięki zaproszeniu przez Urząd Miasta Szczecin oraz firmę CITYBell. Za pokazanie Szczecina z każdej strony, wspólnie spędzony czas, a także fantastyczną atmosferę chciałam podziękować wszystkim razem i każdemu z osobna. To była ogromna przyjemność...




sobota, 13 sierpnia 2011

Efekt motyla.

Są takie wydarzenia w życiu, które z oczywistych względów wpływają na to, co się z nami dzieje.
Ale ile jest tych małych, niezauważalnych zdarzeń, dzięki którym przyszłość plastycznie zmienia się bez naszego udziału.
Czasem czuję się jak za mała łódka na za dużej wodzie.
Ale to jest przyjemne uczucie. Nie chciałabym móc zaplanować sobie wszystkiego...

I tym sposobem znalazłam się w Szczecinie.
Uwielbiam hotele.
Uwielbiam ich surowy wystrój, ciszę i uwielbiam być w tym wszystkim sama.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Rzecz o Stefanach i hodowcach pająków.


Otóż, 

ja i pająki to dwa, bardzo przeciwstawne bieguny. Bardzo bardzo przeciwstawne. Umiem pokroić dżdżownicę na kawałki, w deszczowe dni ratuję ślimaki z chodników, ale pająki... to najwyższy stopień paskudności na mojej skali paskudności. Pamiętam jak na lekcjach biologii w szkole musiałam najpierw zakrywać wszystkie zdjęcia pająków w podręcznikach, żeby móc się spokojnie uczyć. Bleh.
Niemniej jednak są tacy, których nazywam hodowcami pająków. W ich oknach zawsze jest jakiś na swojej sieci uwieszony i co gorsze, wcale im to uwieszenie nie przeszkadza...  Ani hodowcom, ani pająkom.

Raz zmuszona byłam mieszkać z pająkiem. I z moim ex. Czułam już wtedy, że to zła wróżba dla tego związku. Ja, On i pająk - za duży tłok. Bydle było tak duże, że nie znalazł się śmiałek gotów go ubić. Odwłokiem zatarasował okno i dopiero sroga zima okazała się kresem jego egzystencji. Ale pająk głupi nie był. Podobno zostawił potomstwo. Jeszcze większe. 

Od miesiąca i ja mam swojego pająka. Jak każdy pająk nazywa się Stefan. Wogóle jak każde paskudztwo nazywa się Stefan. Po tatusiu. 

Mój Stefanek zdrowo się chowa. Jeszcze miesiąc temu był taki malutki, a teraz coraz większe muchy zżera. Krótka chwila i zasłoni mi widok z okna. Sporo mnie ostatnio w domu nie ma, więc z przerażeniem obserwuję coraz większy cień, jaki rzuca w pomarańczowym świetle latarni. Najpierw na parapecie zostawały okruszki z małych muszek, a teraz to już obrzydliwe, czarne muszyska mi podrzuca. 
I teraz pytanie: jak skłonić go do zmiany adresu zamieszkania? Słowna perswazja nie działa, prośby, groźby ignoruje, ulewne deszcze też skubany przetrzymał. Ja się go zaczynam bać! 



Z góry dziękuję za kreatywne propozycje. 

Odpada:
- branie tego do rąk/szklanki/na gazetę itp. - Nie dam rady...
- odkurzenie tego - bo może wlezie mi później rurą do domu
- dmuchanie temu w odwłok, żeby sobie poleciał - przetrzymał takie huragany, że ma wprawę w podmuchach
- chluśnięcie wodą - j.w. 
- patyk - nie wiem, czy szybko nie biega i po patyku nie dobiegnie do mnie, bleh 

Rozważam:
wyprowadzkę.





poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Najgorszą rzeczą byłoby umrzeć i nie zostawić nic po sobie. Zniknąć jednego dnia i tym zniknięciem nie zburzyć niczyjego spokoju, nie sprawić, że świat następnego poranka będzie smutniejszy, ciemniejszy, bardziej beznadziejny.
Czasem łapię się na tym, że nie jestem wybitny geniuszem, że moje bycie tutaj nie zmienia świata, nie leczy chorób, nie rozwiazuje problemu głodu na świecie, nie znajduje domów dla tych wszystkich porzuconych kotów i psów.
Dzisiaj wstałam za późno, jest 16:57 a ja niewiele zrobiłam, głowa mnie boli i pewnie największym osiągnięciem tego dnia będzie pozmywanie sporej już piramidki z talerzy i garków w zlewie.
Nawet urlop, który właśnie zaczęłam jest w tym roku zupełnie bez pomysłu i fajerwerków.
Gdyby to miał być mój ostatni dzień życia, byłoby mi niewyobrażlnie smutno, że tak mało znaczy.

sobota, 6 sierpnia 2011

Niebezpiecznie bezpiecznie.

Pierwsze od dawna dni bez deszczu. Co robić? Jak żyć?
Z tego zdezorientowania dałam się wywieźć gdzieś w Polskę, nawet nazwy miasteczka nie znam. Zresztą na co mi ona, skoro wokoło tylko lasy, jeziora...
Leżę więc na leżaku, trawa się sennie buja na wietrze, słońce koloruje mi skórę, a ja czytam i od niechcenia kręcę palcami kółka w powietrzu.
Nawet psom sie much nie chce łapać.

Zastanawia mnie wolność. Wolność w związku.
Nie chce mi się pieprzyć tych wszystkich farmazonów, że ufam. Bo nie ufam. Nigdy jeszcze moje ufanie nie opłaciło mi się.
Zawsze po okresie euforycznej ekscytacji bełkotem o zaufaniu i szczerości okazuje się, że facet nie wytrzymał i spuścił się, ze zbyt długiej smyczy.
Ja siebie cholernie nie widzę w roli Pani General, która wczepia delikwentowi gpsa w tyłek i kontroluje każdy jego ruch. Czułabym się masakrycznie upokorzona musząc mówić co wolno, a czego zabraniam, bo będzie klaps. Funkcjonowanie w takim układzie byłoby dla mnie moralnym rozkładem, cuchnącym na odległość oszustwem.
Wychodzi mi prosty rachunek, że jeśli jest szacunek to choćby i ochota była na kogoś innego, najpierw się mówi ładne 'dziękuję' i zabiera swoje zabawki, a dopiero później szuka się uciech w innych ramionach. W praktyce jednak robi się z tego dość skomplikowane równanie z milionem niewiadomych, całkami, ułamkami i rachunkiem prawdopodobieństwa.

W tym wszystkim z czasem ja się uodporniam.
Jak ktoś ma zdradzić, to to zrobi. Byle bym się tylko w miarę szybko o tym dowiedziała.
Bo trójkąty i inne liberalne układziki mnie nie interesują, a perwersję lubię ograniczać do tego, co dzieje się związku.