poniedziałek, 27 lutego 2012

Dzisiaj wiosna w Paryżu.

Kawa w kawiarni za rogiem.
Przepiękne słoneczne południe.
Wołasz na kelnera prosząc o rachunek, a on pyta, czy ma Ci zapisać numer swojego telefonu.
Podoba mi się tu.
Merci to, merci tamto.
Nic nie rozumiem z tego ich francużenia, ale mogę słuchać godzinami.
Jeśli stoisz pięć sekund z mapą w ręce, zaraz ktoś Cię zaprowadzi tam, gdzie trzeba.
Nawet, jak nie chcesz i mówisz, że dasz sobie radę sam.
A służbowo sala jak w onzecie.
Jak pomyślę, że jutro mam tam stanąć na środku i powiedzieć dużo mądrych słów, to omdlewam.
Ale powiem.
A póki co objadłam się muli i opiłam winem.
Mule w winie podano z frytkami - dwie pyszności w jednym daniu. Très bien!




Polski akcent:



Zakupiłam słynne ciasteczka Madeleines, od których podobno zaczyna się akcja Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Koincydencja zdarzeń, bo to właśnie jest kolejna pozycja na liście moich must read. Zachciało mi się jej z polecenia K.Jandy, którą wzięłam ze sobą.    





niedziela, 26 lutego 2012

Jak to się robi w Paryżu?

Przyleciałam wcześniej, żeby zobaczyć kawałek tego miasta.
Sama.
I jest mi z tym i dobrze, i źle.
Przyjemnie jest móc się sprawdzić, poznać trochę lepiej, przemyśleć kilka rzeczy i z perspektywy odległości zrozumieć coś, czego nie widzi się u siebie.  
Ja lubię takie gonitwy myśli, które daleko od domu układają się w głowie jak puzzle na stole. 
Bo czasem trzeba dać się wyrwać z korzeniami. Zrestartować.
Ale samotnie pita kawa nie smakuje tak, jak by mogła. 
Hotelowe łóżko jest za duże. 
Nie ma się z kim podzielić bagietką. 

A Paryż?
Paryż pachnie mi jesienią. 
Warszawę znowu dzisiaj rano zasypał śnieg, a tu czuję w powietrzu wczesną jesień - tą lubię najbardziej.
Budowle są monumentalne. Nie mieszczą mi się w obiektywie telefonu. 
Wszystko trzeba zapamiętać oczami.
Szwendałam się dzisiaj trzy godziny ulicami i uliczkami. 
Jadłam orzechy w miodzie pod Wieżą Eiffla, robiłam zdjęcia, gubiłam się i znajdowałam drogę. 
I mam de ja vu, że już mi się to kiedyś śniło...





 






      

Paris Paris be kind to me...

Prawda jest taka, że nigdy nie sądziłam, że pierwszy raz zobaczę Paryż biznesowo.
Miasto zakochanych, ja zakochana, a Paryż z obowiązku.
Obudziłam się rano z myślą, że mój opór wyjazdowy sięgnął poziomu szóstego na pięć istniejących,
Ale, że czasu do odlotu było mało, to też nie miałam się za bardzo kiedy nad tym rozwodzić.

Na lotnisku, przyglądając się tablicy odlotów, zapytałam mojego M., gdzie chciałby polecieć.
Gdyby mógł, gdziekolwiek.
Zerknął i powiedział, że do Bydgoszczy. Uwielbiam ten jego dowcip.
Ja w sumie nigdzie bym nie leciała. Całkiem lubię w niedzielę leżeć na kanapie, co i tak rzadko mi się udaje.
Ale, żeby nie wyjść na sześćdziesięcioletnią tetryczkę, wybrałam miasto, którego nazwy nie byłabym w stanie nawet przeczytać. Pewnie gdzieś w Skandynawii.  

Po lewej w samolocie leciał Francuz, który przez całą drogę rozwiązywał sudoku.
Ja zdążyłam dwa razy zasnąć i obudzić się, wstać, czytać książkę i przestać ją czytać i to kilka razy, a on powoli rozwiązywał sudoku na kartce o wymiarach dziesięć na dziesięć centymetrów.
Zawsze zadziwia mnie taki spokój ducha, którego mi z moim adhd tak brakuje.
Po prawej natomiast siedziała Pani, która umiała powiedzieć po angielsku tylko dwie rzeczy - hot water i red wine. Obie przydały się Jej bardzo podczas lotu.
Bardzo mi się takie podejście podoba.
Ja muszę to wszystkiego być przygotowana jak żołnierz na wojnę. Całkiem niepotrzebnie.

A teraz idę, idę zobaczyć cokolwiek.
Jak nie zobaczę Eiffel - to się będą ze mnie wszyscy śmiali.
Idę więc rozkminiać fringlisz i liczę, że się nie zgubię.
Zapomniałam już, że we Francji wszystko jest takie małe. Ulice, domy, pokoje, nawet winda.
       

wtorek, 21 lutego 2012

dzień zły



Po nocy, która trwała godzinę
W pracy od rana dramaty.
Nawet strzelanie na bąbelkowej folii nie rozładowało atmosfery.
Łzy, krew i pot.
A jutro dzień, w którym trzeba się dużo uśmiechać.
Cobysięniedziało.
Życie w domu wariatów.

Opowiadała mi dzisiaj koleżanka, że jest z facetem, którego nie kocha. Ani dziś, ani kilka miesięcy temu, gdy się spotkali. Poznali się, on nalegał na wspólne mieszkanie, więc zamieszkali ze sobą żyjąc od kłótni do sprzeczki, w których ona wychodzi na zołzę, a on tłumaczy się swoimi stanami. Bez powodu, bez sensu.
I tak Jej słuchałam i w głowie cofałam się w czasie.  
Byłam tam i dziękuję. 
Jak łatwo można wpakować się w takie bagno, w który tkwić jest źle, ale wyjść z niego wcale nie jest lekko. Traci się tyle pięknych rzeczy, chwil, rozmów, spotkań, ludzi przez tkwienie w takim toksycznym układzie. I można dać sobie zrobić z mózgu papkę, która już nie jest zdolna do przeżywania, a tylko szuka w sobie winy. Mam nadzieję, że poukłada swoje sprawy tak, jak czuje. Pomimo wciąż jak mantrę powtarzającego znowu będę sama

I co w tym strasznego? 
Przerażające jest tracić dni, miesiące, życie...      

sobota, 18 lutego 2012

Onetowy Blog Roku, gdy emocje miały opaść, ale nie opadły wcale.

Miałam nie pisać o tym, ale impreza się zakończyła i w ruch poszły blogi.
Byli w zwycięzcy, byli przegrani.
Bez wchodzenia w szczegóły: jest taka funkcjonalna umiejętność - umiejętność przegrywania.
Nie przeczę, że formuła Onetowego konkursu nie jest idealna i mi osobiście zabrakło wielu naprawdę dobrych blogów, ale każdy, kto bierze w nim udział, godzi się tym samym na warunki, w jakich startuje.
Maciek Budzich z Mediafun powiedział kiedyś: mam bloga i nie zawaham się go użyć.
Nieraz lepiej go nie używać. Zwłaszcza po to, żeby umniejszać komuś.
Rozumiem, że to wszystko jest bardzo emocjonalne. Blogowanie to nie praca, to rozrzucanie kawałków siebie z każdym wpisem, ale nie powinno chodzić o wygrywanie.

Za to moim odkryciem są piktografiki.com.
Na galę biegłam prosto z pracy, brodząc po kolana w śniegu w niebotycznie wysokich szpilkach, zasypiając w taksówce i nie wiedząc absolutnie, kto jest nominowany. W trakcie gali wygooglowałam na szybko temat  i pomyślałam, że nagrodzili jakiś taki blogasek z rysunkami, świeżutki jak stażystka zaraz po szkole, bo zaledwie pół roku na rynku. Phi.
Ale dzisiaj odszczekuję - to cholernie dobra dawka inteligentnych spostrzeżeń i do tego narysowana z sensem!!! Będę oglądać, choćby po nocach.

Ilustracja Bloga Roku made by Porcelanowa:



Więcej zdjęć nie mam. Miałam ręce zajęte trzymaniem drinka. Pierwszego od X czasu. Bo ostatnio nawet drinka nie mam się kiedy napić #maledramaty
.
       

piątek, 17 lutego 2012

Coś tak jakby, ale nie do końca.

Dwudziesta z minutami. Ostatnio nierzadko o tej porze dopiero wychodzę z pracy. A dzisiaj punktualnie o siedemnastej wcisnęłam menu start wyłącz komputer i wybiegłam z biura, odsuwając od siebie w drodze do domu myśli o tym, ile rzeczy mogłabym jeszcze zrobić zostając godzinkę, dwie dłużej. Książkowe tak jakby początki pracoholizmu. 
Leżę więc teraz zakopana w koc, muzyczka w tle, kieliszek bez wina, bo nie mam, herbata w filiżance zamiast i pierwsze strony Jandy. Zmierzyłam się jakoś z Palahniukiem. Udław się jako tytuł raczej nie było przypadkowe Ja się tymi słowami na każdej stronie dławiłam. Koniec książki był tak samo nieistotny jak jej początek. Już dawno nie przeczytałam tylu zdań bez znaczenia.
A więc weekend. W każdy poniedziałkowy poranek obiecuję sobie, że jak tylko dociągnę do piątku to kolejny weekend uroczyście spędzę w łóżku, śpiąc i grzesząc na przemian. Ale już w piątek popołudniu mam tyle planów, że o spaniu mogę zapomnieć. Umówiłam się jutro rano z koleżanką na psi spacer. Na dwunastą rano. Nie ma w sobotę wcześniejszego rano niż dwunasta.  
A więc weekend. Psy wariują. Pyskują, kłócą się i uskuteczniają szalonego berka po domu. Ja nie mam siły palcem ruszyć. Co najwyżej żeby przewrócić kartkę książki. W stanie  zmęczenia najgorsze jest to, że przestaje się mieć refleksje. Przestaje się dostrzegać mimo, że się widzi.
Rozpuściłam koka, szpilki zrzuciłam z ulgą przy drzwiach, sukienkę niedbale na fotelu. Jutro ogarnę. Teraz psy wgramoliły się zadowolone do łóżka i dyszą przez sen. Błogo.

Myśli spisywane nocą.

Właśnie wróciłam z Bloga Roku Onet. Nie startowałam, więc impreza dotyczyła mnie bardziej jako widza niż osobę z przygotowaną w zanadrzu przemową. W taksówce do domu pomyślałam, że w zasadzie tak bardzo nie mam czasu teraz na pisanie, że może uczciwie byłoby zwyczajnie przestać. Przestać tworzyć dwuzdaniowe wpisy, byle by tylko nie zapomnieć wcale. 

Napisałam ostatnio na facebooku: prawdziwe życie dzieje się offline. 

I źle mi z tym, że nie funcjonuje w moim życiu ostatnio żadne work life balance. Że moje ideały nie mają chwilowo racji bytu. Że pewnie nie tak to wszystko sobie wyobrażałam. Znalazłam coś, coś straciłam. I wszystko dzieje się czasem niemalże mimochodem, obok mnie, chociaż to moje życie. 
To, co pojawia się tutaj, pojawia się tak naprawdę po fakcie, pojawia się, gdy opadną emocje, gdy wreszcie znajdują się odpowiednie słowa, albo wręcz przeciwnie - gdy już w sumie nie ma do czego wracać. 
A mimo to po napisaniu pierwszego wpisu ciężko jest tak zwyczajnie odejść, zapomnieć. To zmienia życie. Mój blog zmienił moje życie. Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi.

piątek, 10 lutego 2012

Superpiątek love

Outfit na dziś:
- góra z batmana -koszulka z nadrukiem
- dół z supermana - niebieskie spodnie
Piątek dniem superbohatera! Bo piątek jest super.


czwartek, 9 lutego 2012

Kocham kino!

Widziałam dzisiaj Żelazną Damę.
Zachwycający!
Jako M.T. Meryl Streep jest absolutnie wiarygodna. I niewiarygodna!
Wiedziałam, że stworzyła świetną kreację, ale to, co zobaczyłam przeszło moje wyobrażenia.

Mam krótką refleksję po tym filmie.
Upór. Upór w dążeniu do celu. Połączony z wiarą w siebie.
Ale nie pustą wiarą, ślepą, ale wiarą opartą o wiedzę i własne przekonania.
Takie staromodne wartości, ale bardzo ponadczasowe.
Może nawet dzisiaj bardziej niż kiedyś.



środa, 8 lutego 2012

Niezakotwiczenie.

Miotam się i jak kundel gonię w kółko własny ogon. Jednego dna cieszę się swoim status quo, a następnego rozpaczam, że znowu się pogubiłam w tym wszystkim. Jesteśmy razem, a ja myślę, że może za bardzo, za dużo, zbluszczejemy i ani razem nam nie będzie dobrze w tym zrośnięciu wspólnym, ani osobno już nie będziemy umieć żyć. A później zasypiam sama i myślę, że dziwnie tak bez Ciebie. Wolność to kpina. Iluzoryczna historyjka dla mydlenia oczu. Niby można wszystko, co tylko się chce, tyle że nie wiadomo zupełnie, czego się chce. Sinusoida myśli, wrażeń, uczuć i odczuć. Więc stoję na środku chodnika i wgapiam się w opadające płatki śniegu. Nie wiem i wiem jednocześnie. Kolejny raz rozwalam swoją układankę z puzzli, w których każdy kawałek pasuje do każdego, dając błogą swobodę układania i uniemożliwiając jednocześnie ułożenie układanki. Życie. Jednego dnia niby wszystko wiadomo, drugiego trzeba zaczynać od nowa, a trzeciego nie pozostaje nic innego, jak śmiać się z własnej małości.

Czasem rodzice mają swoją historię miłosną, która zanim skończy się sad endem, to po drodze obraca w zgliszcza fundamenty tego, co w założeniu miało być kiedyś tam podwaliną solidnej konstrukcji dobrze zaprojektowanej rzeczywistości. Puszczają w świat swoje pisklaki, których nie mieli czasu nauczyć latać. Każą dobrze żyć zapominając zupełnie, że wywalili im wszystkie bezpieczniki, system zwariował i w trybie awaryjnym trzeba iść do przodu kłamiąc, że wiadomo co robić. Kochani rodzice, mistrzowie prowizorki.        



Mój ulubiony budynek w centrum Warszawy. Przypomina mi ciastka, jakie jadałam w dzieciństwie. 



wtorek, 7 lutego 2012

Wtorek bezwzględnie niemagiczny.






Dzień za dniem.

Jak wyszłam w piątek z domu, tak jeszcze nie wróciłam. 
Zaczynam się zastanawiać, czy to aby już nie wspólne pomieszkiwanie.
Pamiętam, jak parę miesięcy temu bycie z kimś dłużej niż popołudnie wydawało mi się rzeczą nierealną.
Potwornie niewygodną, nudną, zmuszającą mnie do kompromisów, na które napewno nie miałam ochoty.
Od dwóch dni jestem strasznie gderliwa.
Jak stara przekupa strofuję i poprawiam po mojemu.
Brakuje mi tylko wałków na głowie i spranego szlafroka frote.
To chyba jakaś inicjacja gwałtem dokonywana na moim organizmie.
Fizyczne wyjście z etapu ja sama.




Ona młoda, piękna, wygadana, pracująca. Ma własne mieszkanie, sama sobie płaci rachunki.
On. Hmm. Dużo o Nim nie wiem. Na początku wydawał się być ideałem. Jak zawsze w każdej bajce.
Podobno było pięknie. Z czasem zaczął znikać. Najpierw bez słowa. A później coraz bardziej otwarcie do innej. Innych. Bo życie za krótkie jest, by kochać tylko jedną osobę na raz. 
Bo ona podobno zawsze źle trafia. Bo nieodpowiedni faceci Jej się podobają. 
Ale ja myślę, że łatwo jest zepsuć kobietę. Łatwo jej wmówić Jej miłość tam, gdzie jej wcale nie ma. 
Jeden związek, drugi, trzeci. 
Można nauczyć, że szybki numerek w klubie w ubikacji, czasami spędzony wspólnie wieczór, kilka zdawkowych smsów raz na dwa dni - to cały Jej świat. Cała miłość, jaką może od kogoś dostać. I w nią wierzy. Bo nie ma innej. I zaczyna wierzyć, że to właśnie miłość. 
Historia bliskiej mi osoby. Kolejna.  


piątek, 3 lutego 2012

Piątek wieczór ♥

Moje myśli posuwają się dzisiaj powolnie, trąc o siebie nawzajem i o czaszkę.
Piątek.
Ostatnia prosta.
Lista planów i życzeń na weekend zaczyna się i kończy w okolicy koca.
Zamarzam i odmarzam na zmianę.
Marzy mi się wieczór w głośnym klubie, w oderwaniu od rzeczywistości, jakby jutra miało wcale nie być.
Albo
Spokój, cisza, książka czytana do rana.
Otwieram się na nowe horyzonty i wreszcie czeka na mnie w torebce Palahniuk
Podobno ma mi przemielić mózg jak norweski film z okresu realnego socjalizmu.
Zobaczymy. 

Popijam ostatnio rytualnie ajerkoniak do snu, jak ciotka jakaś. 
Mam takie miłe wspomnienie z dzieciństwa - czasami mama sączyła go wieczorem z kieliszka. 
Do dzisiaj uwielbiam ten intensywny zapach. 

A to zdjęcie to karta minionego wieczoru. 
Robiłam zdjęcie i myślałam, że to właśnie będzie idealne zakończenie tego tygodnia. 



czwartek, 2 lutego 2012

takżetak

Jest tak zimno, że ptaki zamarzają w locie.
Myśli w głowie.
Sznurówki w butach.
Wydaje mi się, że jest piątek. 
Wnioskuję po stopniu zmęczenia. 
Psy w domu niedopieszczone.
Spotkania, bankiety, nocne powroty taksówką do domu. 
Weekendy wydają się czarną dziurą - zniekształceniem rzeczywistości, 
Po której poniedziałki szybko pozbawiają mnie złudzeń.

Zdjęcie, które dzisiaj szczerze mnie rozśmieszyło. 
Pamiętam, jak ładnych parę lat temu moich znajomych w drzwiach powitał mój pies merdający ogonem z różowym wibratorem w pysku. To suczka więc w sumie.   

 


Widziałam rano panią w futrze z listów z foliową reklamówką w kwiaty, odpowiednio wytartą w okolicy rączek - relikt PRLu zagubiony w czasoprzestrzeni?