czwartek, 27 października 2011

Moja wersja zdarzeń. Blog Forum Gdańsk 2o11

Jestem chyba ostatnią osobą, która spisuje wrażenia po spotkaniu blogerów w Gdańsku, ale pochłonął mnie ostatnio offline, a dzień nie chce być z gumy i zegar wybija północ zawsze o tej samej porze.

Gdańsk i morze jesienią są zupełnie inne, wyraźnie poza sezonem. Ale ja lubię tą inność, ten spokój i przestrzeń, bez nadmiaru turystów. 
Pogoda była piękna. Ceglane mury fortu Hewelianum nadawały spotkaniu artystyczny i offowy klimat. Jak zawsze wszystko toczyło się wokół rozmów - tych na forum i w przerwach, w kuluarach. Tegoroczne BFG było zupełnie inne od poprzedniego. Rok temu głównym tematem, poza który ciężko było wyjść, był problem zaangażowania reklamowego blogerów i związanej z tym wolności ich słowa. W tym roku ta tematyka była niepisanym tabu, ale też naturalną konsekwencją nowej formuły spotkania zeszła na dalszy plan. 

Blog Forum to rozmowy o blogu, o blogowaniu, o blogerach. Ciekawą dyskusją była dla mnie prowadzona m.in. z Panią Magdą Umer nt. perspektyw i motywacji pisania bloga. Zaintrygowali mnie nieokiełznani Karol i Włodek z LekkoStronniczych, których twórczość śledziłam już wcześniej, Skiba dał czadu, Paweł Opydło siekał ciętą ripostą, a organizatorzy zadbali, aby wszystko działało tak, jak działać powinno. 

Spodobał mi się pomysł stworzenia hydeparku, na którym blogerzy mogli się zaprezentować szerszemu gronu słuchaczy. Niestety, ze względu na trwające w tym czasie inne atrakcje, nie byłam w stanie wysłuchać wszystkich wystąpień, więc moja ocena tych prezentacji może być wybiórcza i niesprawiedliwa. Niestety nie znalazłam tam niczego dla siebie. Zabrakło mi inspirujących blogów, ciekawych, niepowielanych pomysłów, albo pooprostu czegoś innego szukam dla siebie. 

Mocną propozycją tegorocznego spotkania, a zarazem częścią nowej formuły BFG, była możliwość udziału w warsztatach - fotografii kulinarnej i reportażowej, marketingowych oraz literackich. Wybrałam oczywiście te ostatnie z Panią Anną Luboń, dziennikarką, redaktor, obecnie szefową Działu Kultury ELLE.

***

Rok temu wracałam z Blog Forum pełna ludzi. Z większością z nich do dzisiaj utrzymuję stały kontakt. Tegoroczne spotkanie było zupełnie inne pod tym względem i chyba też tego najbardziej mi zabrakło. Był fejm i performens i zdecydowanie większy rozmach. Ja wolałam atmosferę sprzed roku.
Może za mało czasu, a może poprostu miało być inaczej?
Natomiast w tym roku organizatorzy zadbali o naprawdę wysoki poziom merytoryczny BFG 2011 - zaproszeni goście, panele dyskusyjne, warsztaty - to wszystko było warte bycia tam.

Już nie mówię więcej, zostawiam obrazy.


W drodze na Blog Forum Gdańsk 2011...






Panel z Panią Magdą Umer, szafiarkami i Kominkiem dotyczący motywacji w blogowaniu. 



Skiba Szoł. Rewelacyjne wystąpienie! Najlepsze w mojej opinii. 


 


W między czasie na Blog Forum Gdańsk 2011.




Hydepark.




Warsztaty literackie, w których brałam udział.


Warsztaty fotograficzne, w których nie brałam niestety udziału. 




 Blogerskie gadżety. 





  Na zwiedzanie Gdańska polecam wybrać się zaopatrzonym w subiektywnie alternatywną mapę miasta.







 Z tego miejsca chciałam serdecznie podziękować za zaproszenie BFG 2o11, a także pogratulować Miastu Gdańsk świetnego pomysłu na cykliczną organizację spotkań blogerów.      


wtorek, 18 października 2011

Na Gdańsk i z powrotem!

I już z powrotem...
Dwa za krótkie dni i skondensowane wrażenia na gorąco.
Blogerzy różnych frakcji - szafiarki, technologiczni, gotujący i poprostu piszący. Znani i mniej znani.
Rozmowy, gwar, kawa, zdjęcia, ludzie, słowa, sława...
Wymiana zdań i poglądów. Niesamowita atmosfera.
Było inaczej niż rok temu. Inaczej, ale tak, jak powinno.
Bo BFG musi się zmieniać z każdym rokiem.
Garść przemyśleń, obserwacji, mocno subiektywnych.
O wszystkim napiszę.

Warszawa - Gdańsk - Gdynia - Warszawa.





Port w Gdyni. Przerwa na kawę w drodze powrotnej. 







piątek, 14 października 2011

Obmacywanie kasztanów.

Podnoszę ziemi, wybieram te najładniejsze. 
Później rzucam przed siebie po chodniku. 
Kasztany uciekają, psy je gonią. 
Albo trzymam w kieszeni i pieszczę palcami
Aż robią się od tego zupełnie gorące.
Widocznie też to lubią. 

Picie z kubków.
I dużo herbaty z sokiem malinowym. 
Grzane wino w małych kubkach z zaparzaczami. 
Grube skarpety za kolana.
Puchaty koc.
Pierwsze rękawiczki.
Zimne spacery.

Jesień niestety. Ta jej gorsza część.






PS. Do zobaczenia w Gdańsku!



Napisałam ten wpis, a później zobaczyłam... kolejny koniec historii życia...
Podobno wszystko dzieje się po coś. Głęboko w to wierzę, choć łatwiej wierzyć będąc obserwatorem...
Od razy pomyślałam, że nierzadko ostatnio wkurzam się na milion rzeczy, bez sensu, życie jest zbyt kruche, żeby sobie dać je zepsuć...

niedziela, 9 października 2011

Nigdy nie głaszcz kota, którego nie zamierzasz wziąć pod swój dach.

Oswajanie. Oswajanie siebie i oswajanie życia. Bycie z kimś. To taka gra w niepewność, w której wygrana i przegrana nie raz znaczą tyle samo. Zawsze ktoś kocha mocniej, chce więcej, zależy mu bardziej. A uczuć nie da się trzymać na uwięzi, angażować się tylko do pewnej granicy, po przekroczeniu której włączy się automatycznie opcja wyluzuj.
Patrzę na swoich znajomych z mnóstwem swoich znajomych. Tak łatwo o samotność w tłumie. O pusty dom, w którym nikt nie czeka.Tak zwane sukcesy w pracy kosztem porażek w życiu prywatnym. I szukanie miłości, najpierw na spokojnie, a później w coraz większym popłochu. Wygórowane wymagania z czasem ustępują miejsca zwykłej ludzkiej potrzebie bycia z kimś. Czasem za wszelką cenę. Czasem się nie udaje. Kochać nie da się na siłę. Na siłę nie da się być kochanym.

Skąd wiadomo, które wybory są odpowiednie? To czuć gdzieś w środku między żebrami czy raczej na języku pojawia się przyjemny słodkawy posmak nagrody? Jak dzisiaj można mieć pewność, że za pięć lat nie spotka się na ulicy przypadkiem miłości swojego życia? I skąd wiadomo będzie, że to właśnie będzie ta miłość swojego życia? Mam rozum i wolną wole...





W swojej króliczej norze siedzę. Obłożona poduszkami, popijam herbatę, jem herbatniki i odganiam myśli celebrując bezmyślne czekanie. Poranna kawa wydaje się teraz tak odległa. W zawieszeniu, gdzieś pomiędzy muszę i nie muszę, łapię powietrze po to tylko, aby móc jeszcze przez moment uciekać przed jutrem. 
Czasowstrzymywacz nie chce działać. Bezwzględny dla wyższych moich wartości wybija swój rytm odmierzając sekundami chwile. 
Cholerny poniedziałek. 
Teraźniejszość trwa krótko. Zanim się zacznie na dobre, już staje się przeszłością. 
Ja, Ty. Daleko dzisiaj od siebie. A jutro do pracy i znowu nie będzie czasu. 
Czy wiesz, że boję się spać w ciemności i nie lubię urywać truskawkom szypułek, że kawy ostatnio nie słodzę, a spać wolę od zewnętrznej strony łóżka, że czasem od nikogo nie odbieram telefonu, bo chcę chwilę pobyć sama, że lubię siedzieć długo w nocy, a później rano nie mogę się obudzić, że mój ulubiony kolor paznokci to czerwony, że mam wspaniałe psy, które musisz pokochać, że wolę świece od światła lampki, że uwielbiam szpinak i kreskówki, a na smutnych scenach w filmach i książkach zawsze płaczę, że ciągle się gdzieś spieszę i wciąż mi mało, że potrafię śmiać się przez łzy, nie wiedząc czy to bardziej ze smutku czy ze szczęścia, że palę kadzidła w ilościach hurtowych, a później wietrzę mieszkanie mroźnym jesiennym powietrzem, bo jest mi duszno, że nie odróżniam tagliatelle od farfalle i do wszystkiego najchętniej dodawałabym czosnek, że uwielbiam siedzieć z laptopem na kolanach z psami wtulonymi po obu stronach i że nigdy nie byłam w nocy na spacerze w lesie. Ja w pigułce.

Zawsze się jest odpowiedzialnym za to, co się oswaja.  


sobota, 8 października 2011

Nie sama.

Dzisiaj nie chciałam być sama. Pierwszy raz od dawna poczułam, że wolałabym być teraz z kimś bardziej niż sama. To niecodzienne dość dla Pani Zosi Samosi. Pomyślałam, że możliwe, że dobrze byłoby wracać do domu, w którym ktoś na mnie czeka. Możliwe, że nawet z ciepłą kolacją. Komu można opowiadać życie z najmniejszymi szczegółami, a czasem bez słów wtulić się i słuchać bicia serca.

W ciągu ostatnich dwóch lat przeprowadzałam się trzy razy. W ciągu ostatnich siedmiu lat przeprowadzałam się pięć razy. Mało? Dużo? Normalnie. Targam za sobą swoją suknię ślubną sprzed lat. Zaprojektowana przeze mnie co do koralika. Kiedyś miałam w planach wsadzić ją w piękną drewnianą skrzynię, by móc za lat wiele pokazywać swoim wnuczętom podczas snucia bajkowych opowieści o tym, jak to książę na rumaku i tak dalej. Póki co została suknia z happy endem tyle, że innym niż zwykło się opowiadać w bajkach. Z koronkami i koralami. W kartonowym pudle z  ikei. Ostatnio wyciągnęłam ją podczas babskiego wieczoru. Pośmiałyśmy się, powspominałyśmy, wzniosłyśmy po toaście i wróciła do pudła.  

Ile razy trzeba się rodzić na nowo? Możliwe, że milion. 

Ze specjalną dedykacją... :*



piątek, 7 października 2011

Życie jako forma spędzania wolnego czasu.

Już przez sen czułam, że nadchodzi to nieprzyjemne uczucie. Mój mózg, niby śniący jeszcze sny, powoli drążył już we mnie tą irytującą myśl, obawę, a może nawet strach. Taki dziwnie irracjonalny strach o to, co zacznie się, gdy tylko się obudzę. Te wszystkie problemy, sprawy zamiatane pod dywan, każde jedno zaraz i jutro odkładane wiecznie. Budziła mnie paląca myśl, że muszę szybko wstać i wszystko poukładać, ponaprawiać, przy czym jednocześnie zupełnie nie miałam ochoty na tą walkę. Głównie sama ze sobą. 

12:51 a ja leżę w łóżku nie mogąc się zdecydować: wstać czy dzisiaj zupełnie się poddać? 

http://www.sebastienmillon.com

To podobno z braku wyższych celów w życiu, których aktualnie, faktycznie, nie posiadam. Żyć przeżyć, zero euforii, trochę rozczarowania i zastanawianie się, co dalej. Brak celów jest zabójczy dla mózgu, który ciągle nieprzerwanie zasysa myśli.
Coś z tą jesienią jest na rzeczy, bo nagle zmienia się perspektywa, życie i codzienne sprawy zaczynają uwierać i trzeba sobie znaleźć nowe miejsce. Takie bardziej wygodne. Milion planów, a tak naprawdę nic do roboty. Wszędzie jakieś ale i ta niemożność działania. Decyzyjność: zero, zapał do działania: minustrzydzieścicztery. Nawet, gdyby dzisiaj świeciło słońce, dla mnie miałoby szaro bure promienie.

Nie wiem kiedy to się stało, ale z mojego życia ulotniła się magia. Cierpię z tego powodu, nie umiem bez niej żyć. Wszystko teraz jest takie banalne, takie dosłowne. Tęsknię za niedopowiedzeniami, za wstrzymywaniem oddechu w oczekiwaniu na nieznane.


...


A może to przez ten pierwszy jesienny deszcz? Mokre chodniki, czarne kalosze. Psy śpią obok równie nieskore do pobudki. Zwyczajny jesienny pms. Chorobowy nadmiar czasu i przemyśleń, a teraz trzeba wszystkie trybiki na nowo poskładać i kazać im działać, poprawnie i z uśmiechem na ustach. Przywołuję się do porządku - życie wymaga zmian, zmiany to jedyna stała rzecz. 






czwartek, 6 października 2011

Łóżko, kołdra, herbata z sokiem malinowym, muzyka i kafka dreams.

Lubię jesień. Zimno, wieje, ale można pod kocem pić grzane wino i jeść jabłecznik w grubych skarpetach. Co prawda wrzesień był, póki co, lepszy niż lipcopad, ale dzisiaj wybrałam się pierwszy raz od dawna do lasu i poczułam jesień. Jeszcze zieloną, ale już powoli szeleszczącą liśćmi pod nogami i spadającymi na głowę żołędziami. Trochę trzeba na nie uważać.

7919_0850_500

Poza tym jazz. Całonocne wypady na miasto zamieniłam na siedzenie po nocy i słuchanie muzyki. Spokojnej, melancholijniej, dobrej w słowach. Kiedyś, dawno temu, uważałam, że muzyka jazzowa wiele wspólnego ma z kotem biegającym w te i we wte po pianinie, ale z uporem maniaka szukałam w niej czegoś. Dzisiaj jestem już duża prawie i w tej popierdzielonej zbieraninie dźwięków odnajduję sens życia. Im bardziej rzępolą, tym bardziej się zachwycam. Czuję się wybrana. 

Czytam książkę, w której główny bohater poznał kobietę swojego życia, zdradził z nią żonę, ich syna, który na pewno przez to będzie miał traumę na resztę życia i z pewnością założy kolejną dysfunkcyjną rodzinę, a ja wkurzam się na siebie, że mu współczuję, że rozumiem go, rozgrzeszam i życzę jak najlepiej. A przecież to draństwo. A może nie?     

Ostatnio śnią mi się domy. Co noc kupuję dom. Każdy jest inny, zupełnie nie taki, jaki bym chciała, ale wszystkie mają duszę i pachną historią. Trochę to dziwne, bo najpierw go nie lubię, ale z czasem zaczynam go czuć, w końcu kocham, urządzam, wreszcie budzę się pełna emocji, a kolejnej nocy wszystko zaczyna się od nowa w nowym domu. Moje Odpowiedzialne Ja chyba daje wyraźny sygnał weź coś zrób, kup dom, przestań wynajmować. A ja już się tak przyzwyczaiłam do tej niestałości, braku przywiązania i niezależności, że nie wyobrażam sobie inaczej - dom, jeden adres, stały, zamieszkania? To zbyt odpowiedzialne. Bleh.

W ogóle ostatnio prowadzę aktywną alternatywną egzystencję w snach. Wstaję rano zmęczona, jakbym właśnie wróciła z nocnej zmiany życia. Przedwczoraj wychodziłam za mąż. Nie wiem za kogo. Pamiętam za to piękną suknię z aplikacją (tylko kobiety wiedzą, co to aplikacja - bo nie, nie chodzi o tą na telefon). Suknia była jedyną dobrą rzeczą w tym śnie, choć tak, jak domy, zupełnie nie w moim stylu. Po ślubie pomyślałam to, co już raz kiedyś realnie czułam - kurwa, niedobrze. I się obudziłam. Ale ja ze ślubami też mam problem - jeden dom, adres wspólny, zamieszkania? 
Wczoraj śnił mi się ogromny biały pudel. Nie wiem po co. Poprostu śnił się, szedł sobie, był piękny, a później się obudziłam. Jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na psa wielkości małego niedźwiedzia, to będzie to właśnie pudel - mam go w planach od zawsze.

Z sennika:
suknia ślubna: pragniesz obdarzyć kogoś miłością
widzieć pudla: spotkasz uczonego i będziesz się cieszył jego interesującym i pożytecznym dla ciebie towarzystwem
dom: symbol ciała ludzkiego oraz jego wewnętrznego i zewnętrznego stanu; posiadać: beztroskie dni
Hmmm... zapowiada się ciekawie.

Jako dziecko ciągle śnił mi się jeden sen. Stara kamienica, ja schodzę z najwyższego piętra po krętych, skrzypiących, drewnianych schodach i mijam co chwilę różne drzwi - każde zupełnie inne od poprzednich. Pamiętam dobrze jedne intensywnie zielone, ale były też stare, rozpadające się drzwi oraz zupełnie nowoczesne. Wogóle mam czasem sny, które powtarzają się cyklicznie. Niektóre są straszne. 

Nie mogę oglądać brazylijskich telenoweli, bo za bardzo denerwuję się intrygami. Oni tam ciągle coś knują, a mnie stres zżera, że wszystko wyjdzie na jaw nie w porę. Koniec końców mam nadzieję, że przejawiam zdrowe odruchy. 

Picie szkodzi. Doświadczyłam na własnej skórze. Otwierając czternasto milionową butelkę wina prawie odrąbałam sobie pół dłoni. Krwawienie udało się zatamować jako tako po około 3 godzinach, choć nadal noszę w sobie lęk, że rano obudzę się sina w kałuży krwi. Dobrze, że w ramach szoku pourazowego otworzyłam do końca tą butelkę, bo bez znieczulenia nie przebrnęłabym przez dezynfekcję i inne obdukcje. Dramat przez duże D. Więc teraz nie dość, że jestem chora, to jeszcze pokaleczona. Drobna sugestia na przyszłość: korkociąg zamienić na pomocną męską dłoń. Przynajmniej na jakiś czas.

4671_eb7f


0780_7fe9