piątek, 5 listopada 2010

Chwilowa dysfunkcja organu zwanego sercem.

Nie jestem rozczarowana miłością. Raczej chwilowo jej nie potrzebuję.  

Zastanawiam się, kiedy to się wszystko tak zmieniło?   

Całe swoje życie do tej pory budowałam w oparciu o związek. Wydawało mi się, że rodzina, z ukochanym mężczyzną, wspólnymi planami na przyszłość, wspólnymi wspomnieniami, kredytem i dwoma zestawami kluczy do jednego domu da mi szczęście. Jakieś trzy razy przekonałam się, że niekoniecznie... A teraz czuję, że w zasadzie niczego więcej nie potrzebuję do szczęścia, niż to, co mam. Są miliony planów, marzeń, ambicji, ale dobrze mi z tym, co mam. Poprostu. Pierwszy raz w życiu nie potrzebuję nikogo, żeby spędzić dobry wieczór sama w swoim mieszkaniu. Co najwyżej z dobrą książką i śpiącymi na kolanach psami. 

Stworzyłam sobie szereg rytuałów, które z przyjemnością celebruję. Taką swoją intymność, do której nie mam ochoty ani potrzeby dopuszczać nikogo więcej. Wogóle mam poczucie, że nic nie muszę poza tym, co czuję. Ale to dalekie od egoizmu. Chyba poprostu pierwszy raz w życiu sama dla siebie jestem ważna, bez potrzeby szukania siebie w odbiciach innych ludzi.

Oglądając jakiś czas temu Dziwny przypadek Benjamina Buttona, film, który otworzył we mnie zawór z emocjami a one wyleciały na zewnątrz niepohamowanym potokiem,  miałam wrażenie, że takie właśnie jest moje życie - moje decyzje sprawiają, że wszystko dzieje się w odwrotnej kolejności. Teraz jestem w momencie, w którym powinnam być kilka lat temu, a w tym czasie zdążyłam dostarczyć sobie sporej dawki wrażeń. Niekoniecznie tych potrzebnych. Jakby zataczając koło. Przeżyć to wszystko, żeby wreszcie znaleźć siebie. Żeby zrozumieć. Żeby nauczyć się siebie cenić. Za wybory, za odwagę, za te wszystkie wyciągnięte wnioski i porażki, po których wstawałam i uparcie szłam dalej dążąc do obranego celu. 

Śmieję się, że gdybym miała ochotę znów cierpieć z powodu miłości, to równie dobrze mogłabym sobie palce przytrzasnąć drzwiami. Ale to nie tak. Poprostu teraz jej nie potrzebuję. Rozmawialiśmy o tym ostatnio. Ty to nazywasz problemem z zaangażowaniem się, a ja jeszcze nie wiem jak to nazwać. Póki co uważam to za chwilową dysfunkcję. Mam z kim spędzić wieczory, pić wino i głęboko patrzeć sobie w oczy. Mam komu pomarudzić przez telefon, że za oknem szaruga i że z pewnością nie mam się w co ubrać. Mam tylu wspaniałych ludzi koło siebie. I te dwa psiaki, które rano budzą mnie liżąc po nosie lub przynosząc szczura z Ikei do zabawy i których mi nikt wreszcie nie wygania z łóżka.

I mam ochotę, po najlepszej imprezie i najbardziej upojnej nocy, wracać na to swoje poddasze do tych merdających ogonów. I to mnie cieszy i bawi. Dzięki temu jestem szczęśliwa.


Sikorki wróciły.


 

7 komentarzy:

  1. przynajmniej to określiłaś, napisałaś, miało i ma to wydźwięk... taki na głos...
    bo znam i sama chyba jestem z tych osób, które choć żyjąc w 3 plus pies jest samotnych//samych sobie...
    i czasem jest tak, że doceniam "niebycie" samemu w 4 ścianach a czasami marzę wręcz o byciu sama ze sobą

    jedno wiem, że nigdy przenigdy nie chciałabym być bez Kubka-mojego syna któremu matkom jestem nie tylko w funkcji rodzicielki i karmicielki ale również matką towarzysząco-rozmawiającą :)

    cieszę się, że coraz więcej ludzi potrafi się przyznać do tego, że im samym ze sobą dobrze a niekoniecznie wpisują się w zakładkę "single"

    lubię Twój blog :) pozdrawiam

    Nulka

    OdpowiedzUsuń
  2. Obserwując związki znajomych to mogę stwierdzić, że większość tych nie zaobrączkowanych okazała się zdecydowanie trwalsza. Paradoksalnie im większy margines wolności (niezależności) tym więcej odpowiedzialności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jednakowoż gdyby nie blog, gdyby nie Internet byłoby gorzej, co nie? ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Nulka dziękuję. Też byłam w związkach, w których tylko pozornie nie byłam sama. A może tylko nie umiałam się w nich odnaleźć? Bo nie jest łatwo być ze sobą, zwłaszcza jeśli się znacznie różnicie.
    Jestem osobą, która nie umie udawać i dlatego teraz, zamiast udawać szczęśliwą z kimś, kto karmi złudzeniami, jestem naprawdę szczęśliwa sama. Nie wyobrażam sobie być do końca życia tylko z psiakami, ale chyba potrzebuję tego, co się aktualnie dzieje.

    @WG - to zależy chyba od tego, dlaczego ludzie decydują się na małżeństwo. Czasem wcale nie są to takie wolne wybory, jak w przypadku nieformalnych związków. W moim otoczeniu ostatnio bardzo dużo takich kohabilitacji zostało sformalizowanych i też obserwuję, co dalej. To wszystko zależy od ludzi, od ich oczekiwań, odpowiedzialności, szczerości... To trudny temat i chyba cieżko generalizować. Ale masz rację, że małżeństwo nie jest gwarantem niczego, często zawierane jest ze złych powodów, a ta wolność jest bardziej odpowiedzialna i przemyślana. Bo nikt nikogo na siłę nie trzyma.

    OdpowiedzUsuń
  5. Patos, gdyby nie blog to myśli nadal tkwiłyby tylko w mojej głowie ;] Faktycznie czasem dobrze jest nazwać po imieniu to, co się czuje, a łatwiej, jak mamy to przed oczami.

    A bez internetu to byłaby masakra jakaś ;] (cytując chłopaków z Testosteronu)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie mitologizowałbym "niezaobraczkowanych" - znam kilka par, które taaaak długo się ociągały, że w końcu się przechodziły i rozpadły lub w kryzysy popadły.

    Związek to nie jest dom, który można zdobyć na zasadzie zasiedzenia. Małżeństwo, odpowiedzialnie zawarte, częściej cementuje niż niszczy.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Bosy Antek - też tak uważam. Sama chyba miałam taki przechodzony związek, chociaż napewno nie z tego powodu się rozpadł. Ale w swoim otoczeniu znam bardzo dużo takich par, które zwlekały w nieskończoność z formalizacją i wreszcie się rozstały. Jednak uważam, że nie ma skutecznego przepisu na szczęście. Dla mnie małżeństwo jest naturalną konsekwencją bycia razem. Tylko rozsądnie trzeba planować, z kim się chce to życie spędzić, bo tak naprawdę to my sami i ta osoba, z którą coś tam budujemy, daje nam gwarancję tego, co będzie między nami w przyszłości i czy związek będzie trwały.

    OdpowiedzUsuń