sobota, 17 grudnia 2011

Mimowolnie.

      Moje życie w jednoosobowej komunie. A w domu prezerwatywy walają się po kątach jak sreberka po zjedzonych cukierkach. To daje posmak nieskrępowanej wolności, nie skrywanej pod pozorami konwenansów. A wogóle to robię się plastyczna w Jego dłoniach. Już nie tak bardzo ja, coraz bardziej my. Byłam sama i rozkosznie mi w tym było, bez planów i zobowiązań, bez niewygodnych decyzji i potrzeby ufania. Niezapuszczanie korzeni jest takie romantyczne, bo pozostawia na każdym kroku niecierpliwe oczekiwanie na niepewność jutra. Świat stoi otworem doznań. A teraz świat dzieje się między nami, nie wbrew woli - choć mimowolnie. 
       Pogubiłam się ostatnio w tym klubie. Za głośna muzyka, za dużo ludzi. Pomyślałam, że nie znam Ciebie, nie znam nawet siebie. Po co nam się w siebie zapadać? Po co zmieniać klocki w tej układance, komplikować? Może lepiej zerwać się wolnym z tych sznurków, zanim pozbawimy się złudzeń o sobie nawzajem? Myślałam tak czternaście minut. Dziesieć minut sączenia drinka i kolejne cztery na powolne skanowanie stroboskopowej rzeczywistości spazmatycznego tłumu. Czternaście minut wychodzenia z błędu. 

Bo jesteśmy jak śnieg. jak pierdolony śnieg. Gdy w Naszym sercu jest zimno - istniejemy, trzymając się twardo. A gdy tylko dostaniemy trochę ciepła, którym jest miłość - topniejemy, znikamy. 
Gdzie to wyczytałam?



      A może lepiej cierpieć, niż nie czuć wcale. Pot, łzy i krew też mają smak. Mają smak życia tak samo, jak czekoladowe ciastka z bitą śmietaną i słona skóra zaraz po wyjściu z morza. Pisząc to czuję swąd swojej własnej resocjalizacji egzystencjonalnej. Zaliczony level siódmy, który generalnie polega na tym, aby nie uciekać daleko tylko dlatego, że jest inaczej niż w kolorowym czasopiśmie własnych wyobrażeń. 
     Sama nie wiem. Po prostu coś czuję. Czasem nawet, ale tylko czasami, łapię w sobie taką myśl - pytanie: czy to może trwać jutro i pojutrze, w niedzielę i środę popołudniu?. I szybko ucinam jej skrzydła, urywam głowę i ganię się za swoje obrzydliwie zapędy naiwnej pensjonariuszki. Bo w życiu, zapamiętaj sobie ruda, nie jest jak w bajce. W życiu jest najgorzej i najtrudniej, są dramaty bez happy endu. Słychać często trzask pękających kości i wycie wilków, a tylko czasem, ale bardzo rzadko, żyje się długo i szczęśliwie.  

    

 Za oknem pomarańczowy śnieg, pomarańczowe nocne niebo, pomarańczowe światła latarni. Czas ucieka nieubłaganie. Jedna chwila żyje kosztem innej. Nie czuję świąt wcale, nie kupiłam choinki, nie upiekłam pierników. Nie mam czasu. Corpo life. 







7 komentarzy:

  1. Widzę, że te same rozmyślania mamy w głowach. Nie znam odpowiedzi na nie, ale u mnie na razie strach i głos szepczący "Nie bądź głupia" wygrywają...

    OdpowiedzUsuń
  2. super obrazek z bobrem.
    życzę Ci, żebyś się odnalazła :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdecydowanie lepiej cierpieć niż nie czuć nic, choć gdy przychodzi czas cierpienia to wydaje się że lepiej nie czuć...
    Ładnie piszesz.
    Łączę się z Tobą w nieczuciu świąt, też ich nie czuję, wcale.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja się lubię roztapiać, ale tak już mają czekolady, że smakują chyba jeszcze lepiej w postaci płynnej, na gorąco! ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mimo wszystko, bez pierników ale wesołych świat:)

    OdpowiedzUsuń