Powinno być tak, że ludzie sobie mówią dziękuję, do widzenia, dają po pysku - jeśli jest taka potrzeba, i odchodzą z uśmiechem na ustach. Albo bez uśmiechu, bo w końcu powinno być trochę przykro. Ale tylko tak trochę, żeby emocje nie wzięły góry nad rozumem.
Najgorzej, jak się odejdzie, a później jeszcze przez kilka miesięcy człowiek niby żyje swoim życiem, ale co jakiś czas ma nawrotki i myślówki pt. co by było gdyby... Wspólni znajomi, wspólne obszary styczności towarzysko-zawodowej, jakieś zdjęcia wygrzebane z zakamarków komputera... W dużym mieście można się jeszcze jakoś ukryć, ale w małym - tragedia. I wyjaśnianie znajomym czy jesteście razem i dlaczego już nie. A jak nic nie powiesz, to po jakimś czasie wrócą do Ciebie bumerangiem takie historie, że szlag na miejscu będzie chciał trafić. Ale najgorsze, że jesteś w domu, czytasz książkę i nagle bum! zaczynasz myśleć... albo zmywasz naczynia, gotujesz obiad i nagle przypalasz głupi sos beszamelowy, który robisz w tym cholernym małym rondelku, co się tak fatalnie później myje!
Źle, jeśli się ludzie rozstają bez rozmowy, bez wyjaśnienia. Wtedy zawsze są niezamknięte tematy, niewyjaśnione żale, pytania bez odpowiedzi i ale...
Jestem zwolenniczką palenia za sobą mostów. To wynika z mojej wrażliwości, która nie pozwala mi z uśmiechem na ustach i obojętnością w środku patrzeć na przeszłość, która już nie jest moją teraźniejszością. Przywiązuję się do ludzi i nie potrafię ich tak łatwo i bezboleśnie wykreślić ze swojego życia, zobaczyć w swoim byłym tylko kolegę. No nie umiem tak i już. We mnie zawsze kiełkuje nadzieja i obawa jednocześnie, te przeciwstawne emocje powodują totalne rozdarcie uczuciowe, ból, melancholię, nostalgię i cholera wie, co jeszcze. Przez to często ciężko mi powiedzieć never mind te bollocks i iść do przodu nie odwracając się za siebie. Zawsze podziwiałam takie bicze, które podejmowały decyzję i już nie rozważały żadnych alternatywnych zakończeń. Bo ja w tych sprawach jestem słoikiem pełnym mięczaków...
Przemeblowałam mieszkanie, posprzątałam, kupiłam sobie nowe buty i spotkałam się ze znajomymi. Nie pomogło. W planie naprawczym są jeszcze rytualne zapłakane muffiny i film Kobiety na skraju załamania nerwowego - nie oglądałam przyznaję ze wstydem. Zaczęłam czytać Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet - pierwszym tomem można nabić siniaka, całą trylogią to pewnie i zabić. Ale nie będę tego z tymi książkami próbowała, poprostu przeczytam.
Podpisuję się wszystkimi kończynami. Pod każdym jednym słowem. I trzymam za Ciebie kciuki, bo od kilku dni przechodzę przez to samo.
OdpowiedzUsuńWiesz Carmenee, najgorsze, że to ja podjęłam decyzję i przez to ja jestem ta najgorsza. A teraz tak się poukładało, że mam wątpliwości, jednocześnie nie chcę wracać do tego, co było i nie chcę tak, jak jest teraz... życie jest obłędnie głupie. Albo ja.
OdpowiedzUsuńI też się trzymaj! Podobno czas leczy rany. Albo wiesz... coś nowego. Tylko teraz jednak jest mi bliżej do lizania ran niż nowego...
OdpowiedzUsuńJa tez jestem tą, która podjęła decyzję i daję sobie od kilku dni skutecznie wmawiać, ze to moja wina.
OdpowiedzUsuńAle. Wzięłam sobie wolne, żeby zrobić coś dla siebie. Myślę trochę i wiesz, zaczyna do mnie powoli docierać. Że nie mogę sobie dać wmówić, że to ja jestem nie fair, bo to nieprawda.
I jeżeli masz ochotę pogadać to wiesz gdzie mnie szukać ;) trzymaj się!
Dobrze zrobiłaś biorąc wolne. Trzeba czasem się zatrzymać i posłuchać siebie. Prawda jest taka, że nic się nie dzieje bez przyczyny...
OdpowiedzUsuńWiem wiem, dziękuję i wzajemnie! :)
Trzymaj się Ty również i jeśli nadal uważasz, na spokojnie, że dobrze postąpiłaś, to trzeba tylko iść do przodu i nie odwracać się. Życie nie będzie czekać. Ja tez, w głębi serca wiem, że nie mogło stać się inaczej...