Paradoks życia
Part 2
Codziennie nadajemy swojemu życiu sens marząc, planując i dążąc do celów. W praktyce masowo wstajemy do pracy, pijemy kawę, spędzamy godziny w korkach, użerając się z firmowymi mailami i czekając na moment powrotu do domu, gdzie gotujemy obiad, kąpiemy się i idziemy spać, nie mając wielkich szans na zmianę monotonii dnia codziennego. Ta bezsensowna gonitwa nadaje życiu sens. Odwieczna zabawa z marchewką na kiju, bo żeby być, trzeba mieć, a żeby mieć, trzeba każdego dnia brać udział w tym cyrku.
Czy więc łatwiej w życiu ma ktoś kto nie ma nic, czy ten, który ma wiele do stracenia? Czy lepiej każdego dnia biegać do pracy i zabiegać o lepszą przyszłość, czy lepiej na ławeczce z piwem w ręku spokojnie chłonąć odgłosy pędzącego za marzeniami miasta? Czy lepiej zarobić miliony i samemu zadbać o swoją przyszłość czy lepiej z plecakiem na plecach nie wiedzieć gdzie spędzi się następną noc szukając w ludziach życzliwości? Czy lepiej kochać i zostać zranionym, czy nie kochać wcale chroniąc się przed bólem i rozczarowaniem pod pancerzem obojętności?
Czasem myślę, że może lepiej odpuścić, wsiąść do pociągu i obudzić się pod gołym niebem nie wiadomo gdzie, nie myśląc ani o tym, co było ani o tym, co być musi. To się chyba nazywa ucieczką? Ciekawa jestem, co mogłoby wyniknąć, jak daleko mogłabym się posunąć... W filmach takie historie zawsze mają hollywoodzki happy end, ale życie raczej nie przejmuje się pisanymi przez nas scenariuszami i ma gdzieś nasze pobożne życzenia.
Czy jednak plecak wypchany marzeniami i spontanicznymi chwilami zapełniłby szczęściem całe moje życie? Czy nie zatęskniłabym za poranną korpokawą i rachunkami do zapłacenia?
Które z kolei spojrzenie w rozgwieżdżone niebo przestałoby cieszyć i karmić swoją zmysłowością?
Który z kolei poranek na skraju świata przestałby być tym wyjątkowym?
Który wreszcie dzień bez odgórnego planu straciłby sens?
Czy warto wierzyć w miłość aż do śmierci czy lepiej cieszyć się chwilą nie myśląc o tym, że nic nie trwa wiecznie. Nawet jeśli wiadomo już teraz, że koniec jest bliski?
W swoich wyborach często widzę tą samą prawidłowość, z jaką ćma leci do płomienia świecy...
Wzruszyłem się... Trafiasz sedno z pytaniami. Szkoda, że nadal brak odpowiedzi... :/
OdpowiedzUsuńNiektóre odpowiedzi są w nas samych. Tylko nie zawsze je słyszymy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Na inne może z czasem udaje się znaleźć odpowiedź? Mam taką nadzieję.
OdpowiedzUsuńZ tymi happyendami to chyba jest tak, ze nie do konca wierzymy, ze moga sie one przytrafic wlasnie nam. Albo nie jestesmy przekonani, ze tego chcemy tak na 200%, na tyle, zeby zaryzykowac bezpiecznym zyciem, praca, pewnoscia, ze bedzie co i za co jutro wlozyc do garnka. A tak naprawde zycie pokazuje, ze takie scenariusze sa mozliwe, ze wystarczy tylko chciec i troche sie w tym chceniu uprzec... (tu link do mojego ulubionego bloga, z gatunku: http://hoparoundtheglobe.com/ i jakby bylo malo to moge jeszcze pare podeslac w ramach propagandy happy endow :D).
OdpowiedzUsuńMeg, podsyłaj! :) ja też podczytuję taki jeden http://chatamagoda.blogspot.com/ - da się! Tylko jednak łatwo zapuścić korzenie i wpaść w pułapkę schematów pozornie ułożonego życia.
OdpowiedzUsuńJak się zastanowię nad tym, to chyba jeśli ktoś naprawdę chce takiej zmiany i gdzieś wewnętrznie czuje, że to jest właściwe rozwiązanie, to nie ma wątpliwości i nie szuka wymówek, które nie pozwalają mu ruszyć w drogę...
czytam... wzruszam sie... i znowu czytam - jak bym czytała własne serce...(R)
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło... bo chyba wszyscy gdzieś tam w środku podobni jesteśmy do siebie. Różnią nas maski, które ubieramy?
OdpowiedzUsuń