O człowieku, który chciał zostać Bogiem.
Poznałam takiego, a jego pojawienie się w moim życiu zmieniło wiele. Niespodziewanie, z zaskoczenia, przypadkowo. Endorfiny oszalały ze szczęścia.
Na początku wydawało mi się, że przez cały czas chodziło o to, żeby się kiedyś spotkać. Później już nie byłam tego taka pewna. Na koniec zastanawiałam się, po co to wszystko wogóle było.
Ale dzisiaj jestem pewna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że było mi to bardzo potrzebne. Przewróciło mój poukładany świat do góry nogami, sprawiło, że wiele rzeczy w swoim życiu musiałam od nowa zdefiniować, poukładać, poprzestawiać. Przekroczyłam wiele barier, które sama sobie narzuciłam z różnych względów. Odkryłam nowe możliwości, nie tylko w sobie samej. Inaczej spojrzałam na siebie, ludzi wokoło, sprawy większe i mniejsze.
Po ostatnim wpisie pojawiły się prośby, aby napisać też coś o dupkach. Więc właśnie piszę, o Dupku, który był idealnym zapalnikiem dla mojej rutyny.
Nigdy nie powiem o sobie, że jestem banalna, zwyczajna, bez pomysłu. Za bardzo cenię sobie chwile, żeby na co dzień zapominać, jak są ulotne. Na wszelki wypadek przypomniał mi o tym sierpień zeszłego roku. Więc staram się uczynić moje życie i to, co robię, niecodziennym. Mimo tego potrzebowałam Dupka. Z aspiracjami większymi niż jego napuszone ego, z planami zmieniającymi się w cyklu dobowym, z milionem pomysłów na minutę, o których zapominał w kolejnej sekundzie następnej minuty. Z głupimi teoriami i mądrymi wywodami - obu mogłam słuchać nocami, popijając wino, kłócąc się, dyskutując, rozmyślając, snując wnioski, plany i marzenia... To tak, jakby żyć przez krótką chwilę z osobą chorą na zaburzenie afektywne dwubiegunowe w okresie jej hipomanii. Wtedy wydaje się, że można wszystko, że cokolwiek się wymyśli - jest w zasięgu ręki, wystarczy po to sięgnąć.
I dzisiaj wiem, że jak kraść, to miliony, a marzenia i plany TRZEBA mieć WIELKIE!
Dla mnie to była rewolucja. Wielki meteoryt, który pierdzielnął w moją planetę. Dylematem przestało być czy, tylko jak?
Czasem zapominam o tym, że nic pod tym słońcem nie dzieje się bez przyczyny, że nikt nie pojawia się w naszym życiu bez celu. We wszystkim jest jakiś plan, jakaś lekcja do nauczenia. I choć czasem nie od razu wszystko ma sens, to nabiera go z czasem. Może to tylko takie pobożne życzenie, ludzkie tłumaczenie czy psychologiczne racjonalizowanie w celu zmniejszenia wewnętrznego konfliktu. Może. Jednak nie raz się już przekonałam, że tylko ode mnie zależy, jak wykorzystam sytuację i czy stanie się ona sukcesem czy klęską. Nie zwykłam ponosić porażek, nie lubię ich. Wolę zdecydowanie pracować na sukces. Dlatego może z otwartymi ramionami przyjmuję różne doświadczenia, eksperymentuję z nimi i nie toleruję mazgajstwa, które do niczego nie prowadzi. Dlatego być może mój super skonstruowany świat pełen opisanych alfabetycznie szufladek, w które chowałam doświadczenia i przemyślenia, potrzebował wariata i jego wariactwa. Samemu ciężko jest zburzyć to, co się starannie budowało przez kilka lat, żeby móc pewne rzeczy od nowa poskładać. A teraz czuję się odrobinę dojrzalsza, odrobinę mądrzejsza i silniejsza, niż wcześniej. Dowiedziałam się wiele dobrego o sobie samej. To bardzo cenna lekcja. Również ta, dotycząca dokonywania wyborów.
Przeżyłam katharsis. Inaczej spojrzałam na siebie, na moje niektóre wybory, na ludzi, których mam wokoło, na podejście do pewnych spraw. Potrzebowałam zmian, a teraz miałam odwagę, żeby zmieniać.
Nigdy nie wiemy, co nam jeszcze przyniesie życie. Czasem wyegzaltowanego wariata, a wraz z nim coś cennego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz