Nie tak.
Dzisiaj będę melancholijna. Bo wszystko jest nie tak. To, co mogło pójść źle - poszło źle. Nie chcę marudzić, skamleć czy wylewać żali, nie temu ten blog ma służyć, ale macie też tak, że chociaż staracie się z całych sił postępować dobrze, nagle orientujecie się, że jest fuck up? Ja właśnie dzisiaj tak mam.
Myślałam trochę nad tym wszystkim, co zostawiłam za sobą. Nie wiem dzisiaj i pewnie nigdy nie będę miała takiej pewności, czy to było najlepsze rozwiązanie. Na co dzień żyję w biegu, staram się planować i myśleć o przyszłości raczej, niż roztrząsać przeszłość. Ale czasami są takie momenty, kiedy te myśli nie chcą odpuścić i drążą mi dziurę w głowie.
Po co to wszystko było, skoro skończyło się tak bezowocnie i teraz nawet się tego odwrócić nie da. Z przyczyn obiektywnych. Choćby i nawet chęć i wola szczera była...
Nie wiem, czy to my sami kierujemy naszym życiem, czy raczej kapryśna Fortuna bawi się nami jak marionetkami? Pewnie i jedno i drugie - żeby było zabawniej.
Czasem przydałaby się jakieś know how, jakaś miła Pani z informacji, która serwując pachnącą dziką różą herbatę, popatrzyłaby z serdecznym i pobłażliwym uśmiechem jak Anna Milewska w Złotopolskich, pogłaskałaby po głowie i gdzieś między krojeniem ciasta ze śliwkami, a nalewaniem kompotu powiedziałaby, że wszystko będzie dobrze. I właśnie tak by było, na 100% - ona by to wiedziała! Źle, że jednak trzeba sobie samemu radzić, nie mając bladego pojęcia, czy przypadkiem za 10 lat nie powie się zgorzkniałym głosem, że 'trzeba było inaczej postąpić...'.
Podobno nie wystarczy spotkać kogoś by móc zacząć nucić Marsz Mendelsona. Podobno trzeba tego kogoś spotkać w odpowiednim czasie - dla siebie i dla niego. Podobno można ten moment przegapić. Podobno.
Patrzę na ludzi wokoło i czasem nie rozumiem, jakim cudem oni są razem. Ale oni są, trwają przy sobie, jednym jest lepiej, a innym - gorzej. Zawsze mi się jednak wydawało, że ja nie chcę gorzej... Że można zrobić tak, żeby było tylko lepiej. Bo przecież jeśli się ludzie kochają...
Mówiłam też, że miłość kończy się wtedy, gdy człowiek zaczyna się zastanawiać czy kocha...
Psychologia rozwojowa pięknie uczy, że kryzysy są nam potrzebne do życia, jak woda. Że bez nich nie da się wskoczyć na kolejny level. Że po to upadamy, żeby wstać, otrzepać się, uśmiech nałożyć z powrotem na usta i iść dalej. I choć na co dzień jestem o tym przekonana i dumnie głoszę hasła w stylu co mnie nie zabija to..., to dzisiaj poprostu chcę zakopać się w miękką kołdrę, jeść czekoladę i szlochając śpiewać don't wanna by, all by my self...
Nie chcę marudzić. Show must go on, a aktorzy dzielnie odgrywać swoje role. Mimo wszystko. Choćby się waliło i paliło, nie ma rady. Paznokcie wymalowane, oko podkreślone, brzuch wciągnięty i ten uśmiech i trzepot rzęs... Never mind the bollocks. Tak trzeba. Podobno.
...
Dzisiaj była przepiękna pogoda. W drodze 'z' do domu trochę myślałam, trochę obserwowałam ludzi, pospiesznie zrobiłam kilka zdjęć telefonem. Pomyślałam, że wszyscy jesteśmy mróweczkami. Biegamy zajęci i pochłonięci milionem własnych spraw. I tak od rana do wieczora. Gdzieś obok nas coś się zmienia, jakieś życie się kończy, jakieś się zaczyna, ale my tylko czasem zatrzymujemy się, żeby o tym chwilę pomyśleć...
A wogóle to właśnie pojechała moja mama. Do siebie. Spędziłyśmy ostatnich kilka dni, co się często nie zdarza, bo zawsze jest praca/ważne rzeczy do zrobienia/daleko/inne wymówki... Z mamą nie mieszkam już tak długo, że nie pamiętam, jak to było, gdy kiedyś mieszkałyśmy razem. I momentami, gdy była u mnie, miałam wrażenie, że do góry nogami wywraca mi ten mój śmieszny mały światek. Wszystko robi inaczej i napewno o innej porze, niż ja! A teraz tak cicho i pusto i w sumie już niech mi mówi, co dobre jest a co złe, ale zawsze fajnie, jak jest blisko. Strasznie ją lovam, chociaż jest cholera taka jak ja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz