Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mężczyźni. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mężczyźni. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 października 2010

Idzie rak, nieborak...

Jak wiadomo, a jak nie wiadomo - to uświadamiam, październik jest miesiącem, w którym szczególną uwagę medialną i (dobrze by było) społeczną poświęca się tematowi raka piersi. Temat ważny, masowy i bagatelizowany - na ogromną skalę. 

Ludzie już tak mają (nie)poukładane w swoich głowach, że zawsze wydaje im się, że złe rzeczy spotykają tylko innych. Jest to forma atrybucji obronnej, takie uspokajanie własnego strachu, a psychologia definiuje to zjawisko jako nierealistyczny optymizm. Imho nie ma bardziej trafnego określenia. Bo niby na jakiej podstawie tak sprytnie i wspaniałomyślnie przerzucamy złe rzeczy na innych?

W zeszłym roku ta choroba zabrała mi kogoś bliskiego. Raz udało się uciec, niestety nawrót był wyrokiem. Nic tak nie boli, nie rozczarowuje i nie powoduje bezsilnego, niemego krzyku rozpaczy, jak widok kogoś, kto tak bardzo chce żyć a to życie niewzruszone bez litości każdego dnia z niego uchodzi... Na co dzień nie myśli się o śmierci. Ona gdzieś tam jest na finiszu życia, zupełnie od niego oderwana. Zapominamy często, że tak naprawdę jest częścią naszej egzystencji, jest ciągle obok nas, a my nie wiemy nawet ile razy była tak blisko, że prawie czuliśmy na sobie jej zimny oddech. A może nie zimny, ale piekący, palący, może nawet słodki? 

Znam osoby, które zmagają się z tą okrutną, podstępną chorobą. Codzienność badań, lekarze, szpitale, chemia i nadzieja. Raz wszechogarniająca, raz ledwo się tląca... Nie zawsze nadzieja umiera ostania. Częściej ludzie odchodzą pierwsi. 
Dlatego cieszy mnie bardzo rozgłos towarzyszący akcjom przeciwko rakowi piersi. W tym roku wyjątkowo pojawiają się akcje uszyte na miarę targetu, kreatywnie i społecznościowo. 
Chyba zaczęło się od torebkowej akcji na facebooku LUBIĘ NA: Ja lubię na podłodze w przedpokoju. A w pracy na krześle przy biurku. Dwuznaczność zamierzona i obowiązkowa przyciągała uwagę. Żeńska część fejsbukowej społeczności chętnie wzięła w tym udział, mężczyźni trochę główkowali skąd te zmasowane intymne wyznania. Super, naprawdę pomysłowa i aż kłująca w oczy swoją prostotą akcja sama się viralowo napędziła, zmusiła do rozmów, zastanowienia się i, oby!, do badań. I wreszcie wiadomo, gdzie kobiety kładą swoje torebki.


Czy masz obsesję na punkcie właściwych rzeczy? 
Andrew Yang i bodypainting
Kampania Singapurskiej Fundacji na Rzecz Walki z Rakiem Piersi





A to znalezione na vierna.soup.io




A więc drogie i drodzy, badajcie się i namawiajcie do badań swoich bliskich. 
To może być kwestia życia i śmierci.

środa, 13 października 2010

M jak masakra

Powinno być tak, że ludzie sobie mówią dziękujędo widzenia, dają po pysku - jeśli jest taka potrzeba, i odchodzą z uśmiechem na ustach. Albo bez uśmiechu, bo w końcu powinno być trochę przykro. Ale tylko tak trochę, żeby emocje nie wzięły góry nad rozumem. 

Najgorzej, jak się odejdzie, a później jeszcze przez kilka miesięcy człowiek niby żyje swoim życiem, ale co jakiś czas ma nawrotki i myślówki pt. co by było gdyby... Wspólni znajomi, wspólne obszary styczności towarzysko-zawodowej, jakieś zdjęcia wygrzebane z zakamarków komputera... W dużym mieście można się jeszcze jakoś ukryć, ale w małym - tragedia. I wyjaśnianie znajomym czy jesteście razem i dlaczego już nie. A jak nic nie powiesz, to po jakimś czasie wrócą do Ciebie bumerangiem takie historie, że szlag na miejscu będzie chciał trafić. Ale najgorsze, że jesteś w domu, czytasz książkę i nagle bum! zaczynasz myśleć... albo zmywasz naczynia, gotujesz obiad i nagle przypalasz głupi sos beszamelowy, który robisz w tym cholernym małym rondelku, co się tak fatalnie później myje!  

Źle, jeśli się ludzie rozstają bez rozmowy, bez wyjaśnienia. Wtedy zawsze są niezamknięte tematy, niewyjaśnione żale, pytania bez odpowiedzi i ale...

Jestem zwolenniczką palenia za sobą mostów. To wynika z mojej wrażliwości, która nie pozwala mi z uśmiechem na ustach i obojętnością w środku patrzeć na przeszłość, która już nie jest moją teraźniejszością. Przywiązuję się do ludzi i nie potrafię ich tak łatwo i bezboleśnie wykreślić ze swojego życia, zobaczyć w swoim byłym tylko kolegę. No nie umiem tak i już. We mnie zawsze kiełkuje nadzieja i obawa jednocześnie, te przeciwstawne emocje powodują totalne rozdarcie uczuciowe, ból, melancholię, nostalgię i cholera wie, co jeszcze. Przez to często ciężko mi powiedzieć never mind te bollocks i iść do przodu nie odwracając się za siebie. Zawsze podziwiałam takie bicze, które podejmowały decyzję i już nie rozważały żadnych alternatywnych zakończeń. Bo ja w tych sprawach jestem słoikiem pełnym mięczaków...

Przemeblowałam mieszkanie, posprzątałam, kupiłam sobie nowe buty i spotkałam się ze znajomymi. Nie pomogło. W planie naprawczym są jeszcze rytualne zapłakane muffiny i film Kobiety na skraju załamania nerwowego - nie oglądałam przyznaję ze wstydem. Zaczęłam czytać Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet - pierwszym tomem można nabić siniaka, całą trylogią to pewnie i zabić. Ale nie będę tego z tymi książkami próbowała, poprostu przeczytam.  


piątek, 24 września 2010

Kura. Domowa.


Znalazłam to dzisiaj. Piękne!


To teraz powojuję! Powojuję słowem, dlatego, że osobiście cieszę się bardzo z tych wszystkich zmian, które oderwały kobiety od kuchennego asortymentu. A właściwie nie tyle oderwały kobiety, co sprawiły, że i mężczyzna znalazł swoje miejsce w przestrzeni kuchennej. Nawet, podobno, mężczyźni są w tym naprawdę nieźli, ba! - lepsi od kobiet! Podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami. Nie raz z boku przyglądam się, ile serca jeden z drugim wkładają w odpowiedni dobór wyszukanych przypraw, z jakim przejęciem mieszają składniki, z jaką pasją i błyskiem w oku krzątają się pomiędzy parującymi potrawami... Widok, jak dla mnie, bezcenny!
I czy się to komuś podoba czy nie, ja chcę mężczyznę w kuchni! Wygląda tam zdecydowanie bardziej seksi niż na kanapie przed telewizorem z pilotem w ręku. A ja lubię takie kuszące widoki, więc z podziwem w oczach będę popijała wino i przyglądała się tej męskiej walce na kuchennym froncie, a później zjem ze smakiem i będę chwalić i chwalić i chwalić... bez końca! 

Sama lubię gotować, ale nie lubię być do tego zmuszana. Czasem szaleję w kuchni jak Nigella Lawson, nie przypalam potraw i potrafię przyrządzić naprawdę wyszukane danie. Ale gotowanie 'z przydziału' kobiety do garów doprowadziło by mnie w szybkim tempie do warzenia w kotle trujących mikstur - jak na czarownicę przystało. 
Lubię gotować sobie sama. Lubię to ugotowane spożyć w blasku świec, przy akompaniamencie Chilli Zet, popijając winem. 
Lubię wspólnie z moim ukochanym przygotowywać wysublimowane smaki. Lubię, gdy jedno kroi pomidora a drugie gotuje makaron. 
Ale gdyby mój przyszły hipotetyczny mąż, miał te straszne patriarchalne poglądy na podział ról w rodzinie, to chyba jak ta Pani na obrazku, rozpłakała bym się i ocierając łzy białą chusteczką, popijając piwo, poszłabym sobie w siną dal. Bo nie lubię i nie umiem gotować na akord. 

I niby mogłabym powiedzieć, że nasze babcie miały tak gorzej niźli my teraz, bo one jednak nie za bardzo miały wyjście i musiały tkwić przy garach. Ale z drugiej strony miały o niebo lepiej. Mąż zarabiał pieniądze, kobiety gotowały. Niesprawiedliwe, ale działało bo, z dziada pradziada, działać musiało. Dopóki się kobietom emancypacji nie zachciało. 
I teraz świat stanął na głowie. Faceci niewieścieją, a kobiety mają jaja. 

czwartek, 23 września 2010

Przez ten blog...

Przez ten blog już chyba zupełnie przyrosnę do laptopa. Psy się skarżą. Staram się nadrabiać i wykorzystywać czas na spacerach, bo psy w moim życiu to wartość nadrzędna. Nie żebym była Panią Wiolettą Willas - z całym szacunkiem dla Pani Wioletty, bo jej życie to niestety smutny finał ogromnego niewykorzystanego talentu. Nie jestem też zatwardziałą singielką szukającą substytutu miłości w zwierzętach. No, może odrobinę. Ale, jakby to ładnie powiedzieć, faceci są i odchodzą, a sierściuchy do pogłaskania są cały czas te same. Bardzo sobie cenię tą przyjaźń. Nie ma nic bardziej bezinteresownego od psa, który przychodzi dać się pogłaskać po brzuchu, gdy masz taki humor, że już nie wiesz, czy bardziej chcesz krzyczeć, bić czy drapać ze złości. Albo poranne pieszczoty! Nie żebym zamieniła realnego mężczyznę na mały języczek liżący mnie po nosie do wtóru z wesołym machaniem ogona (czasem nie wiem, czy to mój pies macha ogonem, czy przypadkiem to nie ogon macha psem), ale zdecydowanie są to dobra komplementarne. W żadnym razie substytuty. 
A tak serio: nie ma dla mnie nic bardziej uspokajającego, niż widok moich psiaków śpiących aktualnie u moich stóp. Nie ma nic wspanialszego, niż wtulenie się w tą ciepłą kupę kłaków, gdy jest mi źle... Psem, a pewnie i innym zwierzakiem, nie da się nikogo ani niczego zastąpić, ale jeśli mamy w swoim życiu takie puste niezapełnione miejsce, to warto wypełnić je zwierzakiem. Z perspektywy 100procentowej psiary polecam  taką terapię. Psy biorą mnie na spacer, żebym nie myślała o głupotach i nie roztrząsała życia na drobne. Mobilizują mnie do miliona rzeczy, bez nich nie poznałabym mnóstwa ludzi, nie zwiedziła wielu ulic, polan i krzaków. Wolałabym siedzieć w mieście lansując się na Chmielnej w niewygodnych szpilkach na nogach, zamiast w tenisówkach biegać po mazurskich trawach. Psy to inna jakość życia. Osobiście bardzo sobie tą jakość cenię, chociaż mam okazję doświadczać jej od niedawna. Odmieniły całkowicie moje życie, uwiązały mnie do siebie, co czasem bywa totalnie nieznośne, ale w zamian dają tak wiele, że nie śmiałabym kiedykolwiek im tego wypomnieć.
Pewnie jeszcze nie raz o nich napiszę.
Dobranoc.