Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczęście. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczęście. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 stycznia 2013

chodzi o miłość.

obiema rękami podpisuję się pod stwierdzeniem, że ogłupia i zaślepia.
odmóżdża i powoduje mentalny regres. upadek racjonalności.
a do tego rozleniwia. błogo i beznadziejnie.
sobota spędzona na kanapie w objęciach czułych słówek.
w niedzielę patrzymy sobie w oczy uśmiechając się wieloznacznie.
jest sobota weekend rano, a za chwilę niedziela wieczór.
w między czasie nie wydarzyło się nic, choć tak naprawdę działo się wiele.
wskazówki zegara zatrzymane w miejscu
w mieszkaniu z ładnym widokiem.
nie lubię podwójnego życia
z kopią swojej kosmetyczki, szczoteczki, zapasowym outfitem oraz miejscem po lewej stronie nie swojego łóżka.
gubię się w nim i tracę z oczu priorytety.
A i tak w poniedziałek rzeczywistość staje się ważniejsza od weekendowej fikcji,
Alicja też bywała po obu stronach lustra,
jadła ciastka, piła kolorowe drinki z fantazyjnych buteleczek i widziała rzeczy, których nie ma,
ale kiedyś musiała wrócić do siebie.
więc stoję na miło skrzypiącym parkiecie mojego em w ulubionej okolicy,
które miało być idealnym azylem na weekendy, których teraz raczej w nim nie spędzam.
zapalam światło, świeczki, włączam leniwie sączącą się muzykę, na którą w weekend nie było czasu,
rozpakowuję walizki
i zastanawiam się
jakim cudem większość ostatnich 2 dni spędziłam w okolicy łóżka trwoniąc czas,
skoro w tygodniu każde 5 minut wykorzystuję na 150% normy?





sobota, 24 listopada 2012

wczoraj. dzisiaj. kiedyś.




Odkąd jest TERAZ wiele się zmieniło.
Już prawie zapomniałam o starych, złych miłościach.
O nocach bez celu i końca
I porankach zbyt wczesnych,
Które jasnym światłem brutalnie wdzierają się w pijane źrenice.
O tym, jak to jest udawać uczucia i zasypiać w obcych ramionach,
Które rankiem są jeszcze bardziej nieznajome, niż wieczorem.
I w gruncie rzeczy budzą raczej strach i obrzydzenie.
O górnolotnych słowach, które pięknie brzmią i nic nie znaczą.
Kochać na siłę, pomimo, na przekór, bez powodu i bez sensu

Są rzeczy, które budzą mnie w nocy i przypominają te dni
W które z uśmiechem na ustach
Sztucznie podtrzymywanym kolejnymi kieliszkami czerwonego wina,
Istniałam.
I pustkę.
Głupią, bezdenną, przerażającą pustkę w głowie, w myślach, w sercu.

I tak cieszy mnie, że to szaleństwo się już skończyło.
Choć nigdy nie wiemy, czy jesteśmy wystarczająco szczęśliwi...
Czy za rogiem nie kryje się bonusowa wartość szczęścia,
W poszukiwaniu której warto kolejny raz ryzykować, szukać i próbować.

ps. Nadal czytam Bukowskiego. To jak rozdrapywanie starych ran.


czwartek, 15 listopada 2012

albo.




Są takie dni.
One się mielą powoli, jak w starym, ręcznym młynku do kawy,
aż wyskakuje rozwiązanie
instant
należy jeszcze zalać wodą.

więc
albo:
spakować się, wszystko rzucić, wyjechać tam albo jeszcze dalej, gdzieś gdziekolwiek, gdzie jest zupełnie inaczej, cieplej na pewno, morze ma kolor lauzuru i może mrówkojady (fajne są). Wyjechać i nachapać się wrażeń, nałapać się życia, garściami, aż się znudzi i znowu znormalnieć, wrócić, wstawać rano i codziennie tą samą drogą chodzić do pracy. Może nie wracać wcale?
albo:
wpakować się w dziecko. może nawet kilka. one nadają sens życiu. tak mówią.

Starzeję się chyba.
Albo coś innego.
A może to ta biurowa kawa.
Jest paskudna.
Jest zaprzeczeniem idei kawy.
Anty-kawa.
Pijam anty-kawę.

Miłego dnia!



Dzisiejszy poranek i śpiące gołębie przy placu Zbawiciela.


poniedziałek, 22 października 2012

Szereg słów.

Zazdroszczę tym, którzy nie myślą o jutrzejszym poniedziałku, bo przed nimi jeszcze długa noc pełna życia.
Tym, którzy obudzą się mając cały świat pod nogami - bo kiedyś zaryzykowali albo ryzykują codziennie.
Zazdroszczę tym, którzy wiedzą, co powiedzieć, gdy innym brakuje słów.
Mają odwagę milczeć, gdy tłum krzyczy.
Tym, którzy nie czekają na kiedyś, tylko sami tworzą je już dziś.
Tym, którzy lepiej piszą - piękniej, więcej wiedzą, kochają bez wątpienia, pamiętają ważne cytaty z przeczytanych książek i datę bitwy pod Zakroczymiem z lekcji historii w liceum.
Tym, którzy nie boją się iść swoją drogą, nawet jeśli wszyscy idą w przeciwnym kierunku.
Którzy szukają szczęścia, choć muszą płacić za to wysoką cenę.
Tym, którzy nikogo nie krzywdzą.
I każdego dnia żyją, jakby jutra miało więcej nie być.



czwartek, 11 listopada 2010

Rosół z makaronem.

Najlepszy robi moja mama.
Uwielbiam przedługie rozmowy z Nią
Przez telefon głównie, z racji odległości
Kawkujemy, śmiejemy się, kłócimy i wciąż osiagamy kolejne consensusy...
A dzisiaj dostałam od niej strasznie ciepłego maila
Użyła słowa zmysłowy
i podpisała się ma
Jestem zszokowana
Fantastycznie zszokowana moją mamą
Uwielbiam ją z całych sił
Chociaż czasem nie jest lekko
Ale to nieważne
Mam to szczęście, że nigdy nie jest tak, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać...




piątek, 5 listopada 2010

Chwilowa dysfunkcja organu zwanego sercem.

Nie jestem rozczarowana miłością. Raczej chwilowo jej nie potrzebuję.  

Zastanawiam się, kiedy to się wszystko tak zmieniło?   

Całe swoje życie do tej pory budowałam w oparciu o związek. Wydawało mi się, że rodzina, z ukochanym mężczyzną, wspólnymi planami na przyszłość, wspólnymi wspomnieniami, kredytem i dwoma zestawami kluczy do jednego domu da mi szczęście. Jakieś trzy razy przekonałam się, że niekoniecznie... A teraz czuję, że w zasadzie niczego więcej nie potrzebuję do szczęścia, niż to, co mam. Są miliony planów, marzeń, ambicji, ale dobrze mi z tym, co mam. Poprostu. Pierwszy raz w życiu nie potrzebuję nikogo, żeby spędzić dobry wieczór sama w swoim mieszkaniu. Co najwyżej z dobrą książką i śpiącymi na kolanach psami. 

Stworzyłam sobie szereg rytuałów, które z przyjemnością celebruję. Taką swoją intymność, do której nie mam ochoty ani potrzeby dopuszczać nikogo więcej. Wogóle mam poczucie, że nic nie muszę poza tym, co czuję. Ale to dalekie od egoizmu. Chyba poprostu pierwszy raz w życiu sama dla siebie jestem ważna, bez potrzeby szukania siebie w odbiciach innych ludzi.

Oglądając jakiś czas temu Dziwny przypadek Benjamina Buttona, film, który otworzył we mnie zawór z emocjami a one wyleciały na zewnątrz niepohamowanym potokiem,  miałam wrażenie, że takie właśnie jest moje życie - moje decyzje sprawiają, że wszystko dzieje się w odwrotnej kolejności. Teraz jestem w momencie, w którym powinnam być kilka lat temu, a w tym czasie zdążyłam dostarczyć sobie sporej dawki wrażeń. Niekoniecznie tych potrzebnych. Jakby zataczając koło. Przeżyć to wszystko, żeby wreszcie znaleźć siebie. Żeby zrozumieć. Żeby nauczyć się siebie cenić. Za wybory, za odwagę, za te wszystkie wyciągnięte wnioski i porażki, po których wstawałam i uparcie szłam dalej dążąc do obranego celu. 

Śmieję się, że gdybym miała ochotę znów cierpieć z powodu miłości, to równie dobrze mogłabym sobie palce przytrzasnąć drzwiami. Ale to nie tak. Poprostu teraz jej nie potrzebuję. Rozmawialiśmy o tym ostatnio. Ty to nazywasz problemem z zaangażowaniem się, a ja jeszcze nie wiem jak to nazwać. Póki co uważam to za chwilową dysfunkcję. Mam z kim spędzić wieczory, pić wino i głęboko patrzeć sobie w oczy. Mam komu pomarudzić przez telefon, że za oknem szaruga i że z pewnością nie mam się w co ubrać. Mam tylu wspaniałych ludzi koło siebie. I te dwa psiaki, które rano budzą mnie liżąc po nosie lub przynosząc szczura z Ikei do zabawy i których mi nikt wreszcie nie wygania z łóżka.

I mam ochotę, po najlepszej imprezie i najbardziej upojnej nocy, wracać na to swoje poddasze do tych merdających ogonów. I to mnie cieszy i bawi. Dzięki temu jestem szczęśliwa.


Sikorki wróciły.


 

wtorek, 26 października 2010

Na raz i na dwa.

Niewiele potrzeba mi do szczęścia. 

Słońca czasem, a niekiedy nocnej śnieżycy, butelki wina białego półwytrawnego i kogoś do rozmów, do śmiania się i do płaczu, pączka, miękkiej poduszki, koronkowej bielizny, ciepłej zupy i nigiri od czasu do czasu. I dobrej książki, którą się czyta pół nocy albo nawet do rana. Kawy z pianką i kaloszy na deszcz. I merdania psiego ogona. I kociego miauczenia. Ciepłej czapki i parasola, biletu na pociąg tam, gdzie dobrze będzie, gorącej kąpieli w wannie pełnej piany i tlącego się płomienia świecy. Krajobrazów karmiących zaślepione miastem oczy i muzyki, której melodię nuci się robiąc kolację dla Niego. Orzeszków laskowych, ptasiego mleczka i chusteczek do łez otarcia. I internetu bezprzewodowego. I schabowego na niedzielny obiad u mamy. Sziszy na tarasie, letnich rozgrzanych słońcem wieczorów i imprez, które kończą się śniadaniem w Lemonie. I żeby widzieć i czuć więcej...


Czerp radość jesienią!

   

czwartek, 21 października 2010

Pursuit of happiness.

Każdego dnia ocieram się o szczęście, ulotne, ukryte przeważnie w drobnych momentach tak, że ciężko złapać je w kadr. Nie zawsze śmiech oznacza szczęście, czasem przelotny uśmiech na twarzy znaczy więcej niż strzelające korkami butelki szampana.

Zawsze najważniejsze dla mnie było, aby cokolwiek robię, mieć w sobie taką pewność, że jestem w tym szczęśliwa. I naprawdę nie chodzi tylko o wielkie sprawy, bo taki stan ukrywa się w drobnych gestach: we wspólnym śniadaniu, w pachnącej kawie, w spontanicznej rozmowie z przypadkowo mijaną na ulicy osobą, w przelotnym spojrzeniu...

Wydawało mi się ostatnio, że bardzo czegoś chcę. Aż dotarłam do punktu, w którym po to sięgnęłam i poczułam pustkę. Zdałam sobie sprawę, że to całkowita iluzja, zaledwie mizerna imitacja szczęścia, którego szukam. Rozczarowanie spłynęło łzami po policzkach. Wyszłam z domu, padało, a łzy udawały krople deszczu zmywając gorzki smak porażki...

Szczęścia trzeba szukać długo i wytrwale, bo ono może się znajdować nawet 1200 km na północny zachód od miejsca, w którym teraz siedzę i piszę ten wpis, w którym czytasz to, co napisałam... 
Przychodzimy na ten świat zdani na chimery losu, pomyślne i niepomyślne wiatry, ludzi, którzy nas otaczają. Mierzymy się z problemami i podejmujemy dylematy. Czasem robimy dobrze, czasem źle. Jednego dnia bawimy się beztrosko pijąc wino do rana, mając poczucie, że świat leży nam u stóp, aby nazajutrz kawą zapijać gorycz rzeczywistości. Ale na wszystko jest czas: jest czas zabawy, jest czas pracy, jest czas odpoczynku. Trzeba tylko szukać tego szczęścia, tego prawdziwego czystego szczęścia. I trzeba pamiętać, aby w swoich dążeniach nie ranić innych. Nie da się zbudować nic trwałego na czyimś nieszczęściu.


niedziela, 17 października 2010

Paradoks życia.
Part 1

Gdzieś tam, gdzie jeszcze do niedawna mieszkałam, jest alejka, a przy niej stoi ławka na stałe zajęta przez starszych panów z piwem w ręku. Często, podczas porannego spaceru, gdy okoliczne domy milczą jeszcze przykryte roletami snu, oni budzą dzień do życia, wraz z pierwszymi promieniami słońca. 
Czasem rozmawiamy. Pod przykrywką banalnej rozmowy tak naprawdę dyskutujemy o życiu. Znam ich historie, te same powtarzane za każdym razem. Niezmiennie zaskakują mnie momenty, gdy w trakcie rozmowy słyszę recytowane jednym tchem cytaty, takie pamiątki, przebłyski poprzedniego życia. Każdy z nich był kiedyś czyimś dzieckiem, które z krzykiem przybiegało prosto z trzepaka do kuchni na obiad, każdy z nich miał rodzinę, kochał kogoś i był przez kogoś kochany... A dzisiaj siedzą na ławce mamiąc wspomnienia zanurzeni w alkoholowej malignie. 

Nic nie zdarza się dwa razy, a życie nie będzie czekać na sprzyjające okazje. Jeśli się odpuści marzeniom i zaszyje w swojej bezpiecznej skorupie w obawie przed zranieniem i innymi trudnościami życia, można się obudzić bez najmniejszych zadrapań, ale z nudną, byle jaką i nijaką przeszłością i jeszcze bardziej banalną przyszłością. 
Czasem warto dać życiu skopać sobie dupę, aby chwilę później bezczelnie obnosić się swoją radością idąc bez celu zatłoczoną ulicą.           


Podobno koty mają życiowo lepiej. Siedem razy lepiej. To daje zdecydowanie większe możliwości pieprzenia sobie życia, ryzykowania i naprawiania ewentualnych konsekwencji
Ten, świadomy chyba tego, niespiesznie wygrzewał się w porannych promieniach słońca.. 




Czy da się zasznurować sznurówkę machając jedynie nogą? Tefałen pokazał mi, że się da... per aspera ad astra, jak to mawiał mój sadystyczny nauczyciel łaciny. 

środa, 29 września 2010

Egzystencjalne dylematy.



Zobaczyłam ten rysunek i sprawił on, że kąciki moich ust nieśmiało ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. A trzeba zaznaczyć, że dzień dzisiaj mam paskudny, nie tylko z powodu tego mokrego na zewnątrz, które zmoczyło mnie bardzo i połamało parasol.
W każdym bądź razie uśmiechnęłam się, standardowo wkleiłam na fejsbuka - niech zbierze kilka lajków, ludzie to lubią. No i niby po sprawie, ale chwilę później tknęła mnie taka natrętna myśl, że TO JEDNAK NIE TAK! Ja jestem szczupła, nie mam cellulitisu (przysięgam!) a chciałabym być milionerką!
No to jak to z tym wszystkim?
Pomyślałam, przeanalizowałam i wywnioskowałam, że jednak jedynym słusznym wyborem z całej tej historyjki obrazkowej jest BYCIE MILIONERKĄ! 
Dlaczego - zapytacie? Pieniądze wszak szczęścia nie dają.
No może i nie dają, ale jak to mówiła Marilyn Monroe, zakupy już tak! I jest w tym stwierdzeniu potwornie dużo bolesnej prawdy. Trzeba się z nią zmierzyć.
Załóżmy więc, że punktem wyjścia jest bycie milionerką. Dzięki temu możemy być wszystkim powyższym, ponieważ:
- osobisty trener zajmie się naszą tuszą. Spa, sauna, masaże i te bajery - sky is the limit. Trochę potu i lalka Barbie gotowa,
- jeśli same nie umiemy być eleganckie, to z pewnością jakiś stylista w okolicy się znajdzie. Savoir vivre też da się wykuć na pamięć,
- dobry chirurg plastyk załatwi bycie młodą i piękną, metryczkę się schowa bądź zgubi,
- bycie milionerką jest już sukcesem samym w sobie, więc też ten punkt mamy odhaczony. Ostatecznie możemy sobie jakiś tam sukces wykreować. Jeśli nie mamy pomysłu, to pewnie ktoś z naszego sztabu nam pomoże, ponieważ: są pieniądze - musi być sztab. Ja wiem, że osobista linia kosmetyków czy kolekcja ciuchów sygnowana własnymi inicjałami to stres, nieprzespane noce i godziny ciężkiej, wytężonej pracy naszych pracowników. Ale jak już milionerka zaakceptuje efekt końcowy, to sukces gotowy! No i fajnie mieć coś takiego, więc koniec końców można się poświęcić, 
- sława przyjdzie sama, o nią się nie trzeba martwić - sława karmi się pieniędzmi. Ciężko jest raczej w drugą stronę: być bogatym i nie być sławnym,
- szczęście to pojęcie względne. Biedny też może być szczęśliwy, więc teoretycznie milionerowi powinno pójść z górki,
- tak samo z tym księciem na białym rumaku. Gdyby bez pieniędzy było o niego tak trudno, to mielibyśmy dzisiaj wielu błędnych rycerzy i śpiących królewien, a tak to każdy ma takiego królewicza na jakiego sobie zasłużył - milioner ma tego w droższym samochodzie, garniturze i apartamencie - bajka!
Ostatecznie milionerka może sobie jakiegoś kupić. Nieetyczne to, ja wiem, ale teoretycznie może.
- z cellulitisem to już sprawa niemal banalna! Jest trener, jest spa, jest super krem ma pupę (inny rano, inny wieczorem i inny w południe) wnikający w pory i rozbijający z siłą wulkanu zwały tłuszczowe tłuszczowe...

...tak więc inaczej być nie chce, najlepiej jest być milionerką. 

Ale jak to zrobić?
Nie zostawię Was Kochane z takim dylematem! Nie po to straszę, że jest ciężko, że jednak trzeba mieć te miliony, żebym nie umiała ukoić skołatanych nerwów.

Oto know how:
1. Najłatwiej być z zawodu córką, najlepiej córką tatusia - tego bogatego tatusia - wiadomo, że takie mają najfajniej i na wszystko.
2. Jeżeli to się z jakiś powodów nie uda (wiadomo, że winny jest ojciec - jak zawsze) jest jeszcze szansa na bogatego męża, ewentualnie sponsora. 
Mąż najlepiej, jakby był zakochany. W przeciwnym razie różnie może być. Zawsze trzeba pamiętać o tym, że mąż to tylko mąż i zabezpieczać tyły. Zaczyna się od intratnie podpisanej intercyzy. Dobrze od razu wynegocjować atrakcyjne wynagrodzenie za każdy rok małżeństwa i kolejne dzieci - tak na wypadek rozwodu. Ale na tyle nieintratnie, żeby w przypadku skrajnie okropnego pożycia małżeńskiego, mąż chciał się rozwieść nie zostając z pustym kontem,
Sponsor to wersja dla kobiet lubiących ryzyko i poświęcenie (zabronione są: fochy, ból głowy, ogólna niechęć i maruderstwo) - żyje się z dnia na dzień i trzeba zadowalać sponsora, żeby sponsorem nadal chciał być. Wiadomo, nie ma obrączek, jest jakaś tam żona, co go nie rozumie, chętnych na miejsce sponsorowanej jest wiele, więc trzeba korzystać od razu, zdecydowanie, myśląc o przyszłości. Swojej własnej, nie tej, co jej nie będzie, ze sponsorem.
3. Można być oszustem i się dorobić. Ryzykowne, trzeba mieć twarde nerwy kombinatora albo być z rodzaju tych, którzy za dużo nie myślą. Wbrew pozorom oni często mają szczęście, a w zasadzie - nie mają nic do stracenia. Z obserwacji mogę powiedzieć, że tym szaleństwie jest metoda.
4. Można też dojść ciężką pracą. Najlepiej już od przedszkola. Zaczyna się od godzin spędzonych na różnych kursach zamiast na trzepaku (moja osobista trauma z dzieciństwa) i mówionych po angielsku wierszyków w przedstawieniu z okazji Dnia Matki. Później już tylko trzeba zaliczyć wyścig szczurów, a krwawo zdobyta, dobrze płatna posada kogoś z Zarządu już czeka. Proste. 

Go 4 it, Girl! :)


Ps. Jeśli po publikacji tego wpisu nagle przybędzie nam kilka nowych kobiecych nazwisk na liście milionerów, poczytam to sobie za swój prywatny, osobisty sukces. Następnie zmienię branżę, zajmę się doradztwem i za każdą taką usługę będę wystawiała czek na miliony. Uczciwie uprzedzam, że tak zrobię!

:)

czwartek, 23 września 2010

" Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy" 
(Albert Einstein)



Znalazłam dzisiaj taki rysunek i pomyślałam, że dokładnie taka myśl siedzi w mojej głowie. Aktualnie szukam pracy. Pierwszy raz w życiu to ja szukam pracy, a nie praca mnie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak frustrujące może to być zajęcie i jak wiele uporu trzeba w sobie mieć, żeby się nie poddać. Ale spokojnie, mimo chwilowych zniechęceń i frustracji wyrażanych w ostrych i powszechnie uznawanych za obelżywe słowach, mam niewyczerpane pokłady uporu! 
Do pełni sukcesu przydałyby się jeszcze jakieś znajomości - to Wniosek No1, wysunięty w procesie wysyłania milionów cv wraz z tymi nieszablonowymi listami motywacyjnymi, mówiącymi jaka to ja jestem niekonwencjonalna, kreatywna i ambitna i tak lepsza od tych wszystkich innych. Wniosek No2, niejako wynikając z pierwszego, jest taki, że thx God za pocztę elektroniczną - lasy ziemi mogłyby nie udźwignąć ciężaru wysyłania aplikacji pocztą konwencjonalną. Wniosek No3 jest oczywisty - trzeba mieć dużo szczęścia oraz, Wniosek No4 - dostęp do internetu. Bez tego nie da się! Chyba, że: patrz Wniosek No1 - to wtedy nic nie jest problemem. 

Cieszę się bardzo, że lato w tym roku było wyjątkowo skwarne i upalne, czyli takie jak lubię. Oraz, że całe to lato spędziłam na tej mojej warszawskiej wsi, z drobnymi weekendowymi wyskokami na Mazury. Po kilku latach spędzonych w korporacyjnym dzikim pędzie, takie spowolnienie czy wręcz zastój, pozwoliły mi nabrać wiatru w żagle i wreszcie porządnie odpocząć, łapiąc jednocześnie dystans do wielu rzeczy. Decyzja o takich wakacjach była szalona, choć chyba potrzebna jak żadna inna w tamtym okresie. Gdybym miała raz jeszcze dokonać wyboru, byłby on dokładnie taki sam. 
I o ile ten ostatni prawie-już-rok był przełomowy dla mnie, o tyle te wakacyjne wydarzenia odegrały w moim życiu rolę nie mniejszą niż Rewolucja Francuska w historii świata. Znaczy: działo się! 


Ale wracając do rysunku chciałabym, aby wszystko, co robię, miało cholerne znaczenie. Chciałabym tak kreować swoje życie, żebym zawsze i w każdym momencie swojego życia mogła bez zawahania powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Ale nie tylko tak egzystencjonalnie, bo taki stan już dawno osiągnęłam - stan nieustannych motyli w brzuchu, ale także tak namacalnie. Czyli co? Czyli chciałabym wreszcie zacząć spełniać swoje marzenia - te, którym ciągle tłumaczyłam, że jeszcze chwila, jeszcze mam na nie czas. Ten czas właśnie nadszedł i kolejno, choć nie od razu, chciałabym móc nazwać się spełnionym człowiekiem. 

Kochani, żyjcie mądrze pełnią życia, bo choć mamy tylko jedno życie, to dobrze przeżyte, będzie jednym życiem! Tyle rzeczy można w życiu osiągnąć, trzeba mieć tylko otwarty umysł i oczy i nie bać się sięgać po swoje marzenia. 
Takiej codziennej i niecodziennej ekscytacji życiem życzę sobie i wszystkim, którzy czytają mój blog.