Mieszkanie dwupoziomowe ma swoje niepodważalne plusy, jednak w sytuacji, gdy komp plus net są na górze, wino plus lodówka na dole, a schody coraz bardziej strome... cóż, trzeba się nabiegać i nie spaść.
Celebruję tą swoją samotnie i boję się i przerażam na myśl, że taka już jestem. Że nie chcę, żebyś został na noc i nie chcę Cię mieć przy śniadaniu i nie chcę nawet, żebyś mi to śniadanie do łóżka przynosił. Bo to burzy mój spokój, moje własne poukładanie, moją kolejność i rytuały.
Pozwalam Ci na tyle i na nic więcej. Nie chcę mazgajstwa i umizgów, bo to nic nie zmieni.
Nie umiem z kimś mieszkać. Mój stopień irytacji rozrasta się wtedy do niebotycznych rozmiarów niszcząc wszystko inne.
Kiedyś byłam jak bluszcz. Wrastałam w faceta i chciałam być z nim zawsze i wszędzie i spijać sobie nawzajem nektar z dziubków, a dzisiaj duszę się i miotam, jak tylko nie mam swojej wolności. Ja nawet nie wiem, czy to wolność, bo w związku nikt nie jest do końca prawdziwie wolny. Nie mówiąc już o tym, że prawdziwie wolny w dzisiejszym czasie może być chyba tylko kloszard albo maharadża jakiś.
Standardowa rodzina 2 plus 2 powinna chyba mieć wspólny adres zamieszkania, a ja kombinuję czy można być razem i spotykać się co jakiś czas, tak, żeby ta tajemniczość, to niepoznanie do końca, nie zniknęły. Dzieci? Jakie dzieci? Wszystko się skomplikowało. Chcę mieć swoje miejsce, do którego nie muszę nikogo zapraszać, w którym panuję Ja i nic nie mąci mojego spokoju.
Może, jeśli spotyka się Tą Właściwą Osobę, strach przed wspólnym kontem, wspólną listą zakupów i wspólnym byciem razem na co dzień, znika. Może. Może nie. Może za dużo w życiu chciałam i nauczyłam się, że nie warto... nie warto inwestować w kogoś, bo to niepewna inwestycja.
Nie mogę się oderwać ostatnio od tej piosenki...
Można być szczęśliwym samemu, tylko tego przytulania brakuje... tego zanurzenia twarzy, ciała w czyichś ramionach, pocałunków i dotyku...