Jeśli najdzie Was ochota na coś słodkiego, to zwłaszcza w takie jesienne, zimne wieczory, polecam białą, malinową, gorącą czekoladę z pijalni czekolady na literkę W. Mocno uzależnia, bo smakuje obłędnie. Kto wie, może się kiedyś tam spotkamy? Bo ja ostatnio często bywam i dokładnie tą czekoladę, białą, malinową popijam namiętnie.
Wczoraj miałam dobry dzień, a piszę o tym dlatego, że w tych ostatnich tygodniach raczej borykałam się z dniami o odmiennym charakterze. Dużo zmian, decyzji, tych dobrych i tych niekoniecznie dla mnie odpowiednich. I gdyby nie nadszarpnięty wrodzony optymizm mój... Więc wczoraj wszystko poszło dobrze, lepiej, niż mogłabym sobie zażyczyć. Częściowo to moja zasługa, więc bardzo byłam zadowolona. Lubię wyzwania i lubię z sukcesem stawiać im czoło. I jak typowa niewiasta w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku przypadkowo wstąpiłam do sklepu. Kupiłam krem. Za miliony, ale z obietnicą zrobienia z buzią takich rzeczy, że zdecydowanie jestem tego warta. Miał mi dobrze zrobić, wniknąć przez pory do mózgu i chociaż czasowo podnieść poziom zadowolenia. Szkoda tylko, że ze wszystkich efektów, jakie przy tym potencjalnie mógł zaprezentować, wybrał pieczenie oczu. Cóż, może właśnie tego, zdaniem kremu posiadającego zaawansowaną kosmiczną technologię w granulkach z pogranicza sztucznej inteligencji, trzeba mi było...
Teraz muszę kupić inny krem, na piekące oczy...
Oraz czy wiecie, że dobre jest wrogiem lepszego? Ja wiedziałam, ale nie przeszkodziło mi to zupełnie udoskonalać mojego laptopa. W połowie tego procesu zaczęły pojawiać się komunikaty z errorem (z różnymi errorami w zasadzie), a teraz jest już tak źle... tak bardzo źle... dziwię się, że jestem w stanie jeszcze pisać... Informatyk potrzebny na gwałt! Trzeba będzie system od nowa stawiać...
I kończąc już spiesznie, bo mnie oczy pieką jak po maseczce z papryczek jalapeño, coś rysunkowego, coś o komputerze i o białej czekoladzie, żeby na temat było.