Cały mój zen diabli wzięli. Są rzeczy, których nie zmienię, nie mam na nie wpływu, a one mają wpływ na mnie. Krążę na orbicie bezsilności, a opadnięte ręce ciągnę za sobą po chodniku raniąc się do krwi i kości, czerwonym śladem zacieram ślady butów brudnych od brodzenia w bagnie. Uśmiecham się w twarz, a za plecami krzyżuję dwa palce aż do bólu, aż do pękania kości. Ja jestem idealistką i nie zgadzam się i buntuję się jak trudna nastolatka. Nie lubię współobcować z debilami i jeśli muszę... nie, nie umiem. Poprostu nie umiem. Mój cynizm zaczyna wylewać się uszami, oczami, a z ust pianą toczą mi się słowa, które normalnie mogłabym sobie darować.
Coś dzisiaj lata w powietrzu, bo z kim nie rozmawiam, to spotkało go dzisiaj zło.
Piątki w pracy są najgorsze. To reguła.
Przewrotnie cyniczna zagrywka biorąc pod uwagę mój wczorajszy spokój tybetańskiego mnicha, który najwyraźniej zamieszkał we mnie na chwilę mamiąc mi umysł kadzidłami o działaniu relanium.
Nie cierpię niekompetencji i wyższości formy nad treścią. Rzygam więc tym piątkiem.
A weekend pewnie znowu będzie krótki.