Gdybym miała wyrazić swój aktualny stan emocjonalno-duchowy, to oscylowałby on gdzieś pomiędzy końcem pierwszej paczki, a początkiem drugiej. Jest godzina 22:46. Przede mną dwa laptopy i kilka godzin rzeźbienia prezentacji na jutrzejsze spotkania. Mija kolejny dzień. Nie mam czasu zjeść. Nie wiem, jak się nazywam i nie wiem, co robiłam godzinę temu. To milion spraw temu. Nie pamiętam.
A miało być tak, że praca to narzędzie, nie cel. A to, co robię, miało cieszyć. W przeciwnym razie miało podlegać zmianom. Bo przecież tak ważne jest mieć spokojny wieczór, wreszcie chwilę dla siebie.
Ostatnia prosta korporacyjnego emo szczura przed przemianą w korpo zombie. A wczesny zawał będzie jak wybawienie. Awaria outlooka to już za mało.
I siedzę tak zmuszając do życia sztywny od rezygnacji mózg.
Myśli mam ciężkie jak kamienie.
Patrzę na śpiące obok psy i marzę, żeby być psem.
Patrzę na śpiące obok psy i marzę, żeby być psem.
Gdyby życie miało pauzę, to właśnie dzisiaj wcisnęłabym ją. Wcisnęłabym ją i pożyła wreszcie.
Bo jeśli mam nie spać w nocy to tylko od nadmiaru seksu, albo z powodu książki, którą czytam dopóki w trakcie nie zasnę, albo bo mam taką ochotę. Ale błagam, nie z powodu power pointa!!!
No i nie palę.